wtorek, 28 lutego 2012

Krem z krowy

 

Gokudô Kyôfu Dai-Gekijô: Gozu (2003)
dir. Takashi Miike


Przeciętny widz, oglądając "Gozu", zapyta zapewne: "Co to właściwie ma być?". Prawidłowa odpowiedź zabrzmi: "Och, spokojnie, to tylko kolejny film Takashiego Miike". No i racja, bowiem ci, którzy mieli już jakąś styczność z kinem tego japońskiego reżysera, powinni wiedzieć, co ich czeka. Jeżeli ktoś widział chociażby "Ichi the Killer" albo "Visitor Q", ten raczej nie powinien być zaskoczony tym dziełem, bowiem został odpowiednio przygotowany. Niewątpliwie jest to jeden z najbardziej ekscentrycznych obrazów tego twórcy, dlatego zapewne nie każdemu przypadnie do gustu.

Wszystko zaczyna się w momencie, gdy dwójka członków Yakuzy: niezrównoważony Ozaki i nieco ofermowaty Minami, zostają wysłani przez swojego szefa do miasteczka Nagoi, gdzie mają załatwić "rodzinne" sprawy. Prawda jest nieco inna - oto Minami ma zabić Ozakiego, którego stan psychiczny zdaje się coraz bardziej pogarszać i niepokoi szefostwo gangu. Ozaki co prawda traci życie, ale w dosyć nietypowych okolicznościach i nie w wyniku bezpośrednich działań bojaźliwego przyjaciela. Zaraz potem zwłoki znikają w tajemniczy sposób, a Minami otrzymuje rozkaz ich odnalezienia, co wiąże się z kilkudniowym pobytem w Nagoi, które zamieszkują co najmniej dziwaczne i niezwykłe osoby. Bohater prowadzi swoje dochodzenie na własna rękę, a jednocześnie granica między jawą a snem coraz bardziej mu się rozmywa?

W przypadku "Gozu" pobieżne streszczenie fabuły raczej niewiele wnosi, bowiem w żaden sposób nie oddaje niezwykłego klimatu filmu i wszystkich, nierzadko absurdalnych, meandrów akcji. Miike zabiera widza w świat, w którym nie panują zasady tradycyjnie pojmowanej logiki, wszystko rozgrywa się jakby w niezwykłym śnie, a może raczej przezabawnym koszmarze. Można porównać ten obraz, tak jak już to czyniono, do twórczości Davida Lyncha, ale nie będzie w tym do końca ścisłości. "Gozu" charakteryzuje się bowiem potężnym nagromadzeniem czarnego humoru i wszystko zostało podane z dużym przymrużeniem oka, choć z wierzchu wydaje się, że to wszystko jest bardzo serio. Okazji do śmiechu jest tu więc mnóstwo - wystarczy wymienić scenę otwierającą czy wywoływanie "ducha", podczas którego ja sam niemalże nie spadłem z krzesła. Jest to jednocześnie humor dosyć nietypowy, więc nie każdy poczuje ten klimat. Ci jednak, którym przypadł do gustu na przykład wspomniany "Ichi", powinni być zachwyceni. Co prawda tym razem twórca "Dead or Alive" zrezygnował z przesadnie szokujących efektów gore - nie uświadczy się tu zbyt krwawych scen, prędzej kilka budzących niesmak, co też jest już regułą u tego reżysera.




Dzieło Miike należy potraktować przede wszystkim jako bezpardonową postmodernistyczną zabawę - pod tym względem porównania do Lyncha są całkiem zasadne. Jako taka sprawdza się bezbłędnie: reżyser na każdym kroku zaskakuje widza, włączając w to niesamowity finał, akcja niby toczy się niespiesznie, nad wszystkim unosi się senna atmosfera Nagoi, ale z drugiej strony w czasie seansu nie sposób się nudzić. Tak naprawdę widz zachodzi w głowę, co też zaraz zaserwuje mu twórca i zazwyczaj się nie zawodzi. Dla tych, którzy lubią filmowe układanki, zabawa gwarantowana. Na pewno warto się zmierzyć z tą pozycją, najwyżej później się po prostu stwierdzi: "Nie, to nie dla mnie", co nie zmienia faktu, iż jest to rzadko spotykane celuloidowe doznanie. Ja sam po raz kolejny chylę czoła przed Japończykiem - z każdym swoim kolejnym obrazem utwierdza mnie w przekonaniu, że jest jednym z najciekawszych i najoryginalniejszych współczesnych twórców, i to już nie tylko kina azjatyckiego, ale światowego.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz