środa, 25 kwietnia 2012

Przygrywka do Altamont



Wild Angels (1966)
dir. Roger Corman


Lata 60-te XX wieku. Czasy kontestacji, flower power i wolna miłość. Symbolem tej pełnej nieskrępowania i radosnego fermentu dekady do dziś pozostaje festiwal Woodstock, na którym hipisowskie idee znalazły swój najpełniejszy wymiar. Owe czasy wolności miały jednak również swą ciemną stronę, o której wspomina się znacznie mniej chętnie. Tak jak Woodstock uznaje się za symbol pokojowej rewolucji dzieci-kwiatów, tak za symboliczne zakończenie owej ery podaje się często festiwal w Altamont w grudniu 1969 roku. Altamont było swoistym końcem niewinności ruchu pacyfistycznego i do dziś owiane jest złą sławą. Wtedy to w trakcie występu gwiazdy wieczoru, legendarnych The Rolling Stones, pod samą sceną zasztyletowano czarnoskórego chłopaka. Za morderstwo odpowiadali członkowie gangu motocyklowego Hell's Angels. W trakcie imprezy dochodziło również do innych ekscesów, takich jak gwałty i pobicia, za które także odpowiadali zatrudnieni w charakterze ochrony Hell's Angels. W taki oto przykry sposób zakończyły się lata 60-te, które przyniosły rewolucję seksualną i kulturową. O wydarzeniach z Altamont opowiada głośny dokument "Gimme Shelter", zaś w trzy lata przed tą tragedią powstał obraz guru amerykańskiego kina niezależnego Rogera Cormana, który portretował dobitnie mentalność i zwyczaje członków Hell's Angels. Tym filmem było właśnie "The Wild Angels". 


Historia opowiada o kalifornijskim gangu wchodzącym w skład Aniołów Piekieł, którego przywódcą jest niejaki Blues (w tej roli Peter Fonda). Blues stara się być rozsądnym i sprawiedliwym szefem, który dba o swoich podopiecznych. Kiedy jego kumplowi o ksywce Loser (Bruce Dern) zostaje skradziony motocykl, Blues wraz z resztą bandy postanawia go odzyskać. W trakcie potyczki z grupą Meksykan, którzy pojazd ukradli, do starcia włącza się policja. Loser odłącza się od swych kompanów i ucieka na policyjnym motorze, zostaje jednak ranny i trafia w ręce wymiaru sprawiedliwości. Wtedy Blues przygotowuje plan wydobycia go ze szpitala, gdzie przebywa pod nadzorem policji...

To, co najbardziej rzuca się w oczy w przypadku dzieła Corman, to daleki od idealizmu obraz czasów, w jakich powstał. "Dzikie anioły" to pesymistyczna w duchu ballada, w której dominują gwałt i przemoc. Gdy zestawić tę pozycję choćby z bliźniaczym tematycznie, późniejszym o trzy lata "Easy Riderem", to efekt może być wręcz piorunujący. Film Cormana jawi się jako totalne przeciwieństwo kultowej pozycji spod ręki Dennisa Hoppera, jako jego antyteza. Co ciekawe, w obu tych tytułach na pierwszym planie pojawia się Peter Fonda, a grane przez niego postaci łączy wbrew pozorom nie tylko anarchistyczne zamiłowanie do wolności.

Ogromnym atutem "Dzikich aniołów" jest obsada. Obok Fondy i Derna na ekranie pojawia się również Diane Ladd i Nancy Sinatra. Ta druga, córka niezapomnianego Franka, ze swą urodą spokojnie mogłaby posłużyć jedynie za cudowną ozdobę całego przedsięwzięcia, ale zamiast tego udowadnia, że oprócz posiadania umiejętności wokalnych doskonale sprawdza się również jako utalentowana aktorka.

Dla każdego, kto choć trochę interesuje się latami 60-tymi w kinie i nie tylko, obraz Rogera Cormana, choć dziś nie tak popularny i łatwy do zdobycia, powinien być pozycją obowiązkową. Nie dlatego, że jest arcydziełem, ale dlatego że prezentuje punkt spojrzenia zupełnie inny od tego, z którym ma się styczność na co dzień. "Dzikie anioły" to niejako zapowiedź tego, co miało się niebawem wydarzyć, to wstęp do tego, co można by nazwać końcem wielkiego, pełnego ideałów snu, który już w latach 70-tych rozmyje się i zaprzeda, po tym jak zda sobie sprawę z tego, iż był tylko utopią. Takie wydarzenia, jak te z Altamont uwidoczniły to jeszcze tylko brutalniej.










sobota, 21 kwietnia 2012

Czerwona Sonja z planety Krypton


Supergirl (1984)
 dir. Jeannot Szwarc





Superman. Nie tyle superbohater z komiksu, raczej amerykańska chluba, ikona, symbol narodowy. Nadczłowiek, który przybył z odległej planety, aby osiedlić się nie gdzie indziej, jak w Stanach Zjednoczonych. Bez wątpienia jest to duży powód do radości i dumy. Jednak najwyraźniej nie dla wszystkich - takim feministkom na ten przykład odziany w rajtuzy macho musiał być nie w smak. Ale i temu można przecież zaradzić. Nakręcona w sześć lat po głośnym obrazie Richarda Donnera "Supergirl" to kolejne dziecię producenckiego duetu Salkindów i zarazem żeńska odpowiedź na herosa z Metropolis.

W gruncie rzeczy, "Supergirl" jest dla serii o Supermanie tym, czym była "Czerwona Sonia" dla filmów o Conanie, z tą różnicą, że dzieło Jeannota Szwarca (pamiętanego głównie jako reżyser drugiej części "Szczęk") jest jeszcze gorsze niż obraz Richarda Fleischera o rudowłosej wojowniczce. Pierwotnie na ekranie pojawić się miał, niejako w ramach "błogosławieństwa", sam Christopher Reeve, jednak aktor zrezygnował z tego wątpliwego zaszczytu. Zamiast Marlona Brando i Gene'a Hackmana mamy tu Petera O'Toole i Faye Dunaway, styl Johna Williamsa zręcznie imituje Jerry Goldsmith. Żadne jednak zabiegi nie były w stanie uratować czerstwego scenariusza, który do dziś budzić musi konsternację i zażenowanie.


Krewnej Supermana przychodzi zmierzyć się z wiedźmą Seleną (Dunaway), która - jak każdy szanujący się czarny charakter - marzy o panowaniu nad światem. Odziana w seksowny strój z kusą spódniczką dziewczyna nie z tego świata skutecznie, raz za razem, krzyżuje jej plany. A to stoczy bój z ożywioną koparką (tak, tak, właśnie tak!), a to podkradnie jej ukochanego, a to w końcu unicestwi wielkiego kartonowego demona, który przywodzi na myśl Eda Huntera z występów Iron Maiden. Fabularnie jest to pomieszanie science-fiction z baśniowymi motywami zaczerpniętymi z "Czarnoksiężnika z krainy Oz" i "Królewny Śnieżki". Realizacyjnie zaś - kicz, tandeta, bezguście.

Oczywiście takie ujęcie tematu ma też swojej dobre strony: "Supergirl" to twór tak infantylny i cudaczny, że siłą rzeczy musi wywoływać u widza uczucie wesołości. Gafa goni bowiem gafę, absurd się panoszy. Film Szwarca idealnie nadaje się do wielokrotnego oglądania (przestrzegam jednak: nie na trzeźwo!) i wyłapywania kolejnych smaczków. Dlaczego na przykład O'Toole w roli dumnego Zaltara paraduje po ekranie w jakimś wyliniałym swetrze? Czyżby zabrakło funduszy na kostium i aktor był zmuszony występować w prywatnych ubraniach? A może po prostu połapał się w jakie bagno się władował i odmówił przebierania się do kolejnych scen? To oraz wiele innych pytań, pozostanie zapewne na zawsze słodką tajemnicą realizatorów. Tak jak oni jedynie wiedzą, jak można stworzyć z premedytacją tak perfidnego gniota.


piątek, 13 kwietnia 2012

A Lovely Sort of Death



The Trip (1967)
dir. Roger Corman


Kto nigdy nie żył w latach 60-tych, ten nie będzie wiedział, o co tak naprawdę w nich chodziło - takie twierdzenie może niektórym wydać się przesadzone, ale nie ulega wątpliwości, że jest w nim wiele prawdy. Trzeba by bowiem poczuć ów specyficzny klimat, ducha kontestacji, buntu i nieskrępowanej wolności, jakie panowały w trakcie tej dekady, aby przekonać się o jej niepowtarzalności i niezwykłym czarze. Z tamtych czasów, niejako w roli nostalgicznego przypomnienia i dokumentu epoki pozostała nam dzisiaj przede wszystkim muzyka i kino. W tamtych czasach owe dwie dziedziny sztuki, czy też - jak kto woli - popkultury, były ze sobą wyjątkowo silnie związane. I dzięki tego typu naturalnej symbiozie pozostały nam w charakterze spuścizny takie dzieła jak niepokorny manifest "Easy Rider" czy audiowizualne sprawozdanie z jednego z największych wydarzeń czasów dzieci - kwiatów, czyli filmu "Woodstock". 


  W tle gdzieś za tymi najgłośniejszymi pozycjami czają się często nieodkryte po dziś dzień perełki. Bo jak inaczej nazwać taki choćby "The Trip" Rogera Cormana, film przez lata dzielnie zwalczany przez cenzorów, którzy skutecznie bronili go przed byciem dostępnym dla szerszej publiki. Powody raczej nikogo nie powinny zdumiewać, tym bardziej że stają się one jasne już, gdy zastanowić się nad sensem samego tytułu tej pozycji. Trip to w języku angielskim, oprócz znaczenia podstawowego rzecz jasna, również określenie na narkotykową "podróż" pod wpływem substancji halucynogennych. Takich choćby jak LSD, bo to ów narkotyk jest właśnie przedmiotem celebracji autorów omawianego obrazu.

Na początku tej filmowej "podróży" poznajemy reżysera reklam nazwiskiem Paul Groves (Peter Fonda), który jest właśnie w trakcie rozwodu ze swą żoną. Za namową przyjaciela, który chce pomóc mu w oderwaniu się od przykrej rzeczywistości, Paul decyduje się zażyć po raz pierwszy będącej właśnie u szczytów popularności substancji psychoaktywnej znanej jako dietyloamid kwasu d-lizergowego, którą jednak dla uproszczenia i wygody swej oraz szanownego czytelnika nazywać będę po prostu LSD. Cóż więcej tu dodać? Paul wybiera się w swą dziewiczą wyprawę po odmiennych stanach świadomości. Przed nim naprawdę długa noc...

Dzieło Cormana to nie mniej, nie więcej, tylko próba w miarę wiernego zapisu wspomnianych wyżej stanów. "Oto twój mózg na narkotykach" - tak powinno brzmieć hasło reklamowe "Podróży", byłoby bowiem chyba najbardziej trafnym podsumowaniem zawartości tej pozycji. Wbrew jednak temu, co usiłują nam przekazać napisy na samym początku filmu, "The Trip" wcale nie stawia sobie za zadanie przestrzec przed zgubnymi skutkami używania psychodelików. "Trip" Petera Fondy po spożyciu halucynogennej pigułki z zasobów Dennisa Hoppera posiada oczywiście swe gorsze, mniej przyjemne fazy, ale ogólnie rzec biorąc, jazda, której my, jako widzowie, jesteśmy świadkami, należy do zdecydowanie rozrywkowych. Zapewniam, że w trakcie stosunkowo krótkiego seansu nie raz można wybuchnąć śmiechem, a satysfakcja po obejrzeniu jest stuprocentowa. Rzekłbym: pyszny substytut w postaci filmowej. Zwłaszcza dla tych, którzy podobnym do mego lata 60-te darzą sentymentem. Gorąco polecam. 


wtorek, 10 kwietnia 2012

Gdziecikwiaty



Riot on Sunset Strip (1967)
dir. Arthur Dreifuss



Na długo zanim ruch kontrkulturowy i hipisowska rewolucja zostały dostrzeżone przez amerykańskie kino mainstreamowe, swoje zainteresowanie nimi wykazało zawsze bacznie obserwujące wszelkie zmiany i nowe zjawiska kino eksploatacji, które w latach 60-ych XX wieku działało już nader prężnie, do czego walnie przyczynili się twórcy pokroju Rogera Cormana. Kręcone niskim kosztem obrazy bez problemu przyciągały do sal kinowych spragnioną wrażeń publiczność, a cóż innego w drugiej połowie dekady obyczajowych przemian i wstrząsów mogło wydawać się bardziej intrygujące niż ogarniająca cały kraj fala "flower-power" i młodzieżowy bunt na skalę wcześniej niespotykaną. 


Wypuszczony na ekrany w 1967 roku "Riot on Sunset Strip" w bezpośredni sposób nawiązuje do zamieszek, jakie rozpętały się Jesienią 1966 w Hollywood w związku z wprowadzeniem godziny policyjnej, która to decyzja skierowana była przeciwko spędzającym wieczory w okolicznych klubach młodocianym amatorom muzyki rockowej. Dzieci-kwiaty postanowiły dać wyraz swemu niezadowoleniu i frustracji w serii protestów. Twórcy tego klasycznego hippie-exploitation skwapliwie wykorzystali owe wydarzenia, na ich kanwie osadzając historię dziewczyny z rozbitego domu, która trafia do "niewłaściwego towarzystwa", gdzie normą są narkotykowe odloty i włamania do domów praworządnych obywateli. Buntownicza postawa pozwala jej w końcu zwrócić na siebie uwagę ojca, który jest zarazem miejscowym kapitanem policji, jednak cena, którą przyjdzie jej za to zapłacić będzie wysoka...

Podstawowym atutem obrazu Arthura Dreifussa są okoliczności jego powstania: ekipa kręciła film niemalże równocześnie z wydarzeniami, o których opowiada, w prawdziwych lokalizacjach, uchwycając tu i ówdzie gorączkę, jaka ogarnęła hollywoodzkie Sunset Strip i okoliczne rejony. Udało się także zaangażować w produkcję kilka popularnych w tamtym czasie grup tworzących garażowego rocka, spośród których przed kamerą pojawiają się The Standells i The Chocolate Watch Band (którego wokalista zresztą wygląda i zachowuje się jak kalka Micka Jaggera). Od strony fabularnej jest to przyciężka opowieść o konflikcie pokoleń, z obowiązkowym morałem i happy endem, która brak polotu nadrabia jednak takimi scenami jak sfilmowana w zwolnionym tempie sekwencja kwasowego "tripu" głównej bohaterki.

"Riot on Sunset Strip" odznacza się niedostatkami i grzechami właściwymi dla tego typu produkcji z okresu, włączając w to aktorstwo na poziomie soap-opery i liczne scenariuszowe naiwności. Z nich również wynika cały urok tejże pozycji, pod warunkiem oczywiście, że budzą one w nas rozrzewnienie pomieszane z rozbawieniem, a nie znużenie i irytację. Począwszy od otwierającej film, pełnej patosu przemowy narratora, aż po finałowe odkupienie, przeżywamy nostalgiczną podróż w czasy bezpowrotnie minione.


czwartek, 5 kwietnia 2012

All That Glam!



 The Rocky Horror Picture Show (1975)
dir. Jim Sharman



Zrealizowany w oparciu o sceniczne show Richarda O'Briena musical Jima Sharmana to dzieło wyjątkowe. Choć w momencie premiery spotkał się z niechętnym odbiorem, to po dziś dzień wyświetlany jest w wybranych amerykańskich kinach, a na seanse przychodzą kolejne pokolenia jego zagorzałych entuzjastów. Owe seanse często przeznaczone są dla fanów, którzy przebrani za postacie z filmu wykonują razem z nimi poszczególne songi z filmu. Niezwykłe? Być może. Ten, kto jednak widział "The Rocky Horror Picture Show" choć raz, ten z pewnością nie powinien się dziwić tak silnemu odbiorowi filmowego przekazu w tym przypadku.


Fabuła filmu jest prosta: świeżo zaręczeni Janet (Susan Sarandon) i Brad (Barry Bostwick) podróżują przez pogrążony w mroku las, gdy nagle ich samochód odmawia posłuszeństwa. Pośród rozszalałej ulewy znajdują schronienie w zamku należącym do niejakiego doktora Frank-N-Furtera (Tim Curry), osobnika nad wyraz ekscentrycznego i, jak się zdaje, niebezpiecznego. Frank właśnie zorganizował wielkie przyjęcie związane z ukończeniem jego prac nad człowiekiem idealnym. Młodzi przybysze, chcąc nie chcąc, zmuszeni są uczestniczyć w tym niezwykłym wydarzeniu.

Po pierwsze: jedno ważne zastrzeżenie. Obraz Sharmana to klasyk i najprawdziwsze dzieło kultowe (rozumiane w sposób wręcz dosłowny, bo "RHPS" otoczone jest przez swych wyznawców prawie religijnym kultem), tyle że nie dla każdego. To nie żaden "Grease" ani "Hair", czyli pozycje, które kocha każdy praktycznie kinoman. To dzieło przeznaczone dla specyficznego kręgu odbiorców. Można je darzyć uwielbieniem lub ewentualnie go nie znosić.

"Rocky..." to komedia, horror i musical w jednym. To także zręczny i inteligentny pastisz, w którym aż roi się od cytatów i hołdów dla legend filmowej grozy i fantastyki, o czym świadczyć może już lecąca w trakcie napisów początkowych piosenka "Science Fiction/Double Feature" czy towarzyszące peanom transseksualnego Franka pod adresem Fay Wray logo wytwórni RKO. Właśnie - kolejny ze znaków rozpoznawczych przedsięwzięcia spółki Sharman / O'Brien (ten drugi - oprócz współtworzenia scenariusza zagrał tu również postać kamerdynera Riff Raffa) i hasło - klucz jednocześnie, czyli osoba odzianego w damskie fatałaszki transwestyty z kosmosu, dra Frank-N-Furtera. Odśpiewany przez niego w ramach wizytówki energetyczny song "Sweet Transvestite" to jedno z najwspanialszych "wejść" w historii kina. Zaś odtwarzający jego rolę Tim Curry już nigdy po obejrzeniu rzeczonego dzieła nie będzie tym samym specjalistą od mało znaczących, drugoplanowych ról. Curry to de facto Frank. Furter to Tim. Czy jakoś tak... W każdym razie - w dalszym ciągu niepojętym dla mnie jest, w jaki sposób ktoś o tak niebywałym talencie i ogromnej ekspresji dał się wpędzić w telewizyjne adaptacje prozy Kinga i inne chałtury. 



Nie chcę słodzić dalej w tym monotonnym tonie, stąd krótka jedynie wzmianka o ścieżce dźwiękowej - nie ma się co dziwić, że niektórzy fani tak ochoczo wylegają w trakcie pokazów przed ekran, aby odśpiewywać wraz z rozwojem akcji kolejne utwory. Każda piosenka z osobna to błyskawicznie wpadający w ucho hit. Po prostu ciężko nie nucić, gdy się po raz kolejny słyszy. A nucić to z kolei zdecydowanie za mało.

"The Rocky Horror Picture Show" wypływa gdzieś z samego środka umysłu perwersyjnego. Umysłu, który na równi z fetyszyzmem i ideałami obyczajowej rewolucji umiłował sobie stare kino w czerni i bieli oraz gotycki sztafaż, który już w kolejnej dekadzie znajdzie swój jeszcze wyrazistszy wydźwięk (sic!) w twórczości takich grup jak Bauhaus czy Sisters of Mercy. Wszystko jednak zaczęło się znacznie wcześniej, od takich muzyków jak David Bowie czy Marc Bolan. Zaczęło się od glamu. I o tym właśnie opowiada 

 "Rocky Horror". 



środa, 4 kwietnia 2012

Piekło to inni




Cannibal Holocaust (1980)
dir. Ruggero Deodato



"Cannibal Holocaust" w reżyserii Ruggero Deodato to jeden z najbardziej kontrowersyjnych filmów w historii. Do dziś zakazany w wielu krajach, wciąż wzbudza oburzenie faktem, iż przedstawione w nim zabójstwa zwierząt miały miejsce naprawdę. Z tego tytułu reżyser po premierze został postawiony w stan oskarżenia. Istniało również podejrzenie, jakoby na planie mieli ginąć ludzie, jednak wątpliwości w tej kwestii udało się wkrótce rozwiać. Cały ten szum dopomógł jedynie w zdobyciu przez dzieło Włocha ogromnej popularności, przede wszystkim wśród miłośników kina gore, i zaowocował wieloma podobnymi filmami.


Akcja rozgrywa się tu na dwóch płaszczyznach. Najpierw poznajemy profesora Harolda Monroe (Robert Kerman), który wyrusza w głąb amazońskiej dżungli tropem zaginionej ekspedycji filmowców badających zwyczaje tamtejszych plemion kanibali. Okazuje się, że jedyne, co pozostało po badaczach, to nakręcone przez nich taśmy. Monroe powraca do cywilizacji z odzyskanym materiałem. To, co on zawiera, stanowi kluczową i najbardziej szokującą część historii...


Deodato już trzy lata wcześniej sięgnął po podobną tematykę w swym "Ultimo mondo cannibale". Tamten obraz wyraźnie jednak czerpał jeszcze z poetyki filmu przygodowego i był zaledwie wprawką do nurtu znanego jako "kino kanibalistyczne". Prawdziwy "boom" zaczął się wraz z "Cannibal Holocaust", który z lekką historyjką w stylu ostrzejszego Indiany Jonesa nie ma już praktycznie nic wspólnego. To kino ciężkie i nieprzyjemne w odbiorze, pozycja z gatunku tych, które jeszcze przez długi czas po obejrzeniu nie chcą wyjść z głowy. Decyduje o tym zarówno potężna dawka naturalistycznego okrucieństwa, które nijak nie zawiera w sobie walorów rozrywkowych, jak i przygnębiająca wymowa całości. Trudno bowiem nie zauważyć, że niesławne dokonanie włoskiego reżysera oprócz bulwersowania ma także inny cel. "Cannibal Holocaust" wstrząsa widzem, jednocześnie jasno sugerując, że nie jest to jedynie czcza prowokacja. W przeciwieństwie do większości przedstawicieli kanibalistycznego nurtu, prawdziwymi potworami nie są tu wcale krwiożercze dzikusy z zapomnianego zakątka Ziemi, ale przybywający do nich wraz ze swymi technicznymi zdobyczami "cywilizowani" ludzie. Przedstawione na ekranie bestialstwo rozpętuje się za ich inicjatywą i z ich przyczyny. Realizm uzyskany dzięki paradokumentalnemu stylowi i pełna powaga, z jaką rzecz została opowiedziana, potęgują siłę oddziaływania i czynią z filmu Deodato dzieło jedyne w swoim rodzaju. To atuty, których w moim mniemaniu brakuje choćby równie głośnemu, młodszemu o rok "Cannibal Ferox" Umberto Lenziego, który pytania natury etycznej zastępuje czysto campową rzeźnią ku uciesze mało wybrednej publiki.

Oczywiście pozostaje jeszcze trudna do rozstrzygnięcia kwestia "czystości" intencji reżysera. Mówiąc prościej: na ile jest to tylko szukanie taniej sensacji w duchu, który od zarania przyświecał produkcjom spod znaku kina eksploatacji, a na ile pałęta się tu gdzieś prawdziwa zaduma nad naturą człowieka. No i gdzie ma miejsce granica swobody artystycznej twórcy oraz używanych przez niego środków? Z pewnością dla przeciętnego odbiorcy trudno zaakceptować przemoc wobec zwierząt utrwaloną na celuloidzie. Ale czy pomimo wszystko cel nie został osiągnięty?

"Cannibal Holocaust" przygniata swym ciężarem, nie przynosi niezdrowej podniety, a psuje dobre samopoczucie odbiorcy, co sprawia, że zagląda on w bardziej mroczne rejony ludzkiej egzystencji zdominowane przez arogancję, konsumpcjonizm, zaspokajanie egoistycznych przyjemności. To nie film do obejrzenia z dziewczyną, która "boi się horrorów". To kopniak wymierzony w nadżartą bezmyślnością facjatę zadowolonego z siebie współczesnego lekkoducha - everymana. Nie podoba się? I dobrze. Bo wcale nie ma się podobać. 


wtorek, 3 kwietnia 2012

Bez przebaczenia




I Spit on Your Grave  (1978)
dir. Meir Zarchi



"Pluję na twój grób" Meira Zarchi to jedna z czołowych pozycji na niesławnej liście "video nasties". To film, który zaraz po swojej premierze został zakazany w większości krajów świata zachodniego jako "gloryfikujący przemoc wobec kobiet". Sam reżyser odcinał się od tego typu interpretacji, twierdząc, że stworzył go pod wpływem szokujących przeżyć związanych z udzielaniem pomocy ofierze gwałtu. Nie ulega jednak wątpliwości, że jest to jeden z najbardziej drastycznych przykładów kina spod znaku "rape and revenge", inspiracja dla wielu późniejszych naśladowców, wliczając w to oficjalny remake z 2010 roku.


Główną bohaterką historii jest początkująca pisarka imieniem Jennifer (Camille Keaton), która wyjeżdża do domu położonego na wsi, aby tam oddać się pracy nad swoja pierwszą powieścią. Przybycie na prowincję atrakcyjnej kobiety z miasta nie umyka uwadze grupy miejscowych prostaczków. Przechodzą oni stopniowo od fazy fantazjowania na temat przyjezdnej do bezpośrednich zaczepek, aż w końcu napadają na nią i brutalnie ją gwałcą...
   
To, co następuje potem, to pieczołowicie przygotowywana zemsta, jaką poszkodowana bierze na swych oprawcach. Czyli wszystko zgodnie z doskonale znanym schematem. Wyjątkowo dużo czasu poświęca się tu jednak samym męczarniom bezbronnej bohaterki, które kamera ukazuje w bezlitośnie szczegółowy sposób. Sceny (kilkukrotnego, trzeba zaznaczyć) gwałtu na poniżanej i bitej dziewczynie są na tyle dosłowne i nieprzyjemne, że doprawdy ciężko przychylić się do opinii tych, którzy oskarżali ów obraz o gloryfikowanie tego typu poczynań, przekroczona zostaje bowiem dalece granica tego, co zwykliśmy uznawać za efektowną i wystylizowaną przemoc. Z pewnością ogromne w tym miejscu brawa dla odwagi odtwórczyni głównej roli, która na planie musiała się wykazać nie lada poświęceniem. Późniejszy odwet, który dokonuje się na sprawcach poniżenia, nie jest już w takim stopniu wyrazisty i bezkompromisowy, choć i tu znajdzie się przynajmniej jedna mocna i pamiętna scena. Mowa rzecz jasna o boleśnie zakończonej kąpieli w wannie. Ci, co widzieli, niewątpliwie wiedzą, o co chodzi.

"Pluję na twój grób" nie jest filmem wybitnym, nawet do miana takiego nie aspiruje. Nie da się bowiem zaprzeczyć, iż zbyt doskonale wpisuje się ów tytuł w ramy nastawionej na szokowanie eksploatacji. Widoczne są tu również pewne niedostatki od strony technicznej. Pomimo tego, a może właśnie dlatego, większość seansu upływa w nieustającym napięciu. Zrezygnowanie z muzyki, ograniczenie dialogów do minimum - te elementy sprawiają, że obraz Zarchiego odznacza się wyjątkowo intensywnym klimatem i koniec końców działa na widza w sposób wręcz depresyjny. Co z tego bowiem, że zemsta będzie słodka, skoro i tak czasu już nie cofnie? 


niedziela, 1 kwietnia 2012

Don't be stupid, be a smarty, come and join the Nazi Party




Love Camp 7 (1969)
dir. Lee Frost


Nazisploiattion to bez cienia wątpliwości jeden z najbardziej zepsutych i zdegenerowanych odłamów kina eksploatacji. Podgatunek, którego "okres świetności" przypadł na lata 70-te, opierał się przede wszystkim na wyciskaniu grzesznych uciech i wstydliwych podniet z nazistowskiej ideologii i tematyki Holocaustu. Osadzane przeważnie w realiach obozów koncentracyjnych filmy skupiały sie na epatowaniu obrazami seksualnej przemocy i tortur, które pozostawały w bezustannej symbiozie z fetyszyzmem hitlerowskiej symboliki. Swastyka jako emblemat erotycznego terroru, ludobójstwo i tragedia milionów jako przyczynek do taniej, niewysublimowanej rozrywki. Rzadko kto otwarcie przyznałby się do czerpania przyjemności z tego typu produkcji, a jednak jeszcze trzy dekady temu masowo zalewały one grindhouse'owe teatry rozpusty. W kręceniu tego typu pozycji przodowali zwłaszcza hołdujący wszelkiej tandecie Włosi. A jednak palma pierwszeństwa w tym szczególnym przypadku przypada nie wielbicielom makaronu pod każdą postacią, a tym, których uparcie starali się oni podrabiać, Amerykanom mianowicie. Powstały w 1969 roku "Love Camp 7" zgodnie uznawany jest przez znawców tematyki za pierwszy przykład nazi exploitation w dziejach.


 Wyprodukowany przez Davida F. Friedmana, który później był odpowiedzialny za powstanie innego klasyka nurtu, niesławne "Ilsa, She Wolf of the SS", film opowiada historię dwóch agentek wywiadu wysłanych przez Aliantów do niemieckiego obozu dla kobiet, gdzie mają nawiązać kontakt z będącą w posiadaniu niezwykle istotnych pod względem strategicznym informacji panią naukowiec. Aby wykonać swą misję, będą zmuszone do prostytuowania się i wszelakich upokorzeń...

Już ten krótki opis fabuły zdradza jakie cele przyświecały powstaniu tejże produkcji. Panowie w wypolerowanych oficerkach i nieodziane niewiasty, seks i przemoc, degrengolada i fantazja na granicy bezwstydu. Wychodząc od faktów znanych, ale notorycznie pomijanych w historycznych opracowaniach ("dom publiczny" na terenie Auschwitz chociażby, o którym to przybytku wspomina się nader niechętnie) twórcy zaproponowali wysoce niestosowną bajkę dla dorosłego widza, w której wszystkie elementy podporządkowane zostały nadrzędnemu celowi, jakim jest prezentacja rozmaitych form fizycznego i psychicznego upodlenia. Nic dziwnego, że z natury niezwykle surowi i restrykcyjni brytyjscy cenzorzy odmówili przyznania filmowi certyfikatu wiekowego i wciągnęli go na listę tytułów zakazanych. Podobna sytuacja miała zresztą miejsce w wielu innych państwach, m.in. w Australii.

Co najciekawsze w tym wszystkim, to to, że "Love Camp 7" jest pozycją, której nie sposób traktować poważnie. Niedbale zrealizowany, pełen złego aktorstwa i cudacznych linii dialogowych obraz przez cały czas trwania wywołuje u widza szyderczy śmiech pomieszany z jednoczesnym niedowierzaniem: czy rzeczywiście ktokolwiek byłby w stanie uwierzyć we wszystkie nagromadzone tutaj bzdury i niedorzeczności? Liczne sceny brutalnej przemocy i wykorzystywania są, oczywiście, bardzo niegrzeczne i - jak na swoje lata - bardzo odważne, ale podglądane pazernym okiem współczesnego entuzjasty uciech ekstremalnych bynajmniej już nie szokują. Wartym wyróżnienia aspektem seansu jest za to postać sadystycznego komendanta obozu, w którego brawurowo wciela się odpowiedzialny również za scenariusz Bob Cresse. Jego wygłaszane z werwą, potoczyste monologi w sposób wręcz nienaturalny wyróżniają się na tle ogólnej miernoty większości wykonawców.Demoniczny i komiczny zarazem, Cresse tworzy figurę wprawdzie na wskroś groteskową, ale wyrazistą i wartą zapamiętania.

Nie będę tutaj tłumaczył takich banalnych kwestii, jak to, że wszelkiej maści bigoteria i dewoci sensu w "Love Camp 7", jak i wszystkich późniejszych naśladownictwach nie znajdą. To typ kina, które Jankesi określają przymiotnikiem "sleazy", camp w postaci esencjonalnej, za nic mający sobie czyjeś uczucia ni świętości. Można się na niego oburzać albo spróbować go pokochać. Ale do tego trzeba najpierw sporego dystansu.