poniedziałek, 23 lipca 2012

Śladem Floydów




Iron Sky (2012)
dir. Timo Vuorensola


Blisko 50 lat po tym jak Neil Armstrong postawił stopę na ziemskim satelicie, Amerykanie ponownie wysyłają ekipę na Księżyc. I tym razem już nie mają takich powodów do samozadowolenia jak uprzednio. Okazuje się bowiem, że po Ciemnej Stronie kryjówkę znaleźli sobie naziści, którzy przybyli tu na koniec II Wojny Światowej. Od lat planują inwazję na Ziemię i wprowadzenie na niej nowego porządku, zgodnego z duchem IV Rzeszy. Pojawienie się Jankesów staje się sygnałem do boju...

Pomysł na film Finowie mieli zgoła ekstrawagancki i muszę stwierdzić, że gdy tylko o nim usłyszałem, przyklasnąłem im z aprobatą. Naziści w kosmosie - to brzmi aż zbyt pięknie. Gotowy produkt wprawdzie wzbudził mieszane reakcje krytyki i widowni, ja jednak doceniam wyobraźnię i brawurę północnego Ludu - przy stosunkowo skromnym, jak na dzisiejsze standardy, nakładzie środków i bez wsparcia Hollywood, wykreowali rzecz, która niczym w zasadzie nie ustępuje współczesnym amerykańskim produkcjom. Scenarzyści Timo Vuorensola i Michael Kalesniko przedstawili spreparowali swą wizję z dużym przymrużeniem oka, a ostrze satyry nie oszczędza zarówno napompowanych patosem narodowych socjalistów, jak i imperialistów ze Stanów Zjednoczonych, których zresztą od hitlerowców odróżnia jedynie cynizm kryjący się za wzniosłymi hasłami. 



Dowcip w "Iron sky" jest wprawdzie dosyć nierówny, twórcy parodiują co się da: czy to będzie pamiętna scena zebrania w bunkrze u Führera z "Upadku", postać doktora Strangelove czy też stałe motywy z repertuaru "Star Treka". Księżycowi naziści pasjami oglądają okrojoną wersję "Dyktatora" Chaplina, a czarnoskórego astronautę-modela (sic!) traktują wybielaczem. Tu i ówdzie wybuchnąć można autentycznym śmiechem, kiedy indziej grepsy sprawiają wrażenie nieco już przeterminowanych. Ogólny bilans wypada jednak na plusie, bo obraz Vuorensoli sprawnie balansuje pomiędzy wystawnym widowiskiem, a szczeniacką kpiną.

Zaskakująco pozytywnie prezentuje się także strona aktorska: obsada, składająca się głównie z europejskich odtwórców, doskonale czuje "klimat" i folgując sobie w wielu momentach, jednocześnie nie przeszarżowuje. Bardzo miłą niespodzianka był dla mnie zwłaszcza występ Udo Kiera, na którego widok na ekranie zawsze gęba mi się cieszy. Tutaj odgrywa on role prezydenta kosmicznej Rzeszy, który wyraźnie cierpi na kompleks swego wielkiego poprzednika, oburzając się na każde zawołanie "Heil Hitler". Jest także coś dla ucha: ścieżkę dźwiękową skomponowała kultowa słoweńska formacja Laibach, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że autorzy tego przedsięwzięcia to klawe chłopaki.

"Iron Sky" u wielu zapewne wzbudziło zażenowanie - wiadomo, dziadek w Auschwitz, babcia na dnie Babiego Jaru. Swastyka to nie temat do żartów. Jeśli jednak podobnie jak ja w pupie macie zasady politycznej poprawności i wierzycie, że śmiechem zaleczyć można wszystko, to fińska zabawa w kino z twardym akcentem na pewno dostarczy Wam sporo frajdy. Nie jest to film, który zapamięta się na długie lata, ale na półtorej godziny ulgi od stresującej powagi tzw. normalnych ludzi na pewno starczy.