środa, 22 lutego 2012

Niepokój nocą




Cat People (1982)
dir. Paul Schrader


Kwestia powstawania remake’ów  to twardy orzech do zgryzienia.  Wielu ich nie toleruje, choć fakt ich pełnego zadomowienia w kinie współczesnym jest  niezaprzeczalny. Za „dania odgrzewane” brali się po wielokroć również wielcy twórcy ekranu. Owocuje to nierzadko dziełami, które potrafią wręcz przewyższać swych mniej lub bardziej osławionych poprzedników. W tym miejscu posłużyć należy się wiele mówiącymi przykładami  „Człowieka z blizną” Briana De Palmy, „Coś” Johna Carpentera czy „Muchy” Davida Cronenberga. Owe tytuły, wystawione na widok publiczny w latach 80-ych, to pokrzepiające dowody na to, że odpowiednia doza niebanalnej odtwórczej wyobraźni może sprowadzić na ten świat powtórkę z rozrywki, która ani nie przynosi wstydu oryginałowi sprzed lat, ani też nie stara się go za wszelką cenę powielać. Jednym z przykładów udanego rozszerzenia motywu sprzed paru dekad jest powstały w 1982 roku obraz „Ludzie koty”, remake klasycznego horroru z lat 40-ych.

Na pierwszym planie tej historii pojawia się rozdzielone w dzieciństwie rodzeństwo. Już jako dojrzali młodzi ludzie spotykają się ponownie w malowniczej scenerii Nowego Orleanu. Brat i siostra starają się nadrobić stracone lata, jednak nad ich wspólnym losem ciąży mroczna klątwa, nieuświadomiona do tej pory dla niej, dla niego będąca przekleństwem już od dawna. Wkrótce w mieście dochodzi do serii zbrodni…

Stojący za kamerą remake’u Paul Schrader ceniony jest głównie za swe dokonania na polu scenariopisarskim. Pomimo, że począwszy od końca lat 70-ych realizował się także na polu reżyserii filmowej, przez większość zapamiętany zostanie głównie jako autor scenariuszy do filmów Martina Scorsese, ze szczególnym uwzględnieniem „Taksówkarza” i „Wściekłego byka”. Jego zapomniani już nieco „Ludzie koty” z wciąż olśniewającym Malcolmem McDowellem w jednej z głównych ról to - w szczególności dla miłośników bardziej ambitnej odmiany horroru - spora gratka. Cały obraz odznacza się przede wszystkim wyjątkowo silnie odczuwalnym erotycznym napięciem, którym podszyta została opowieść. Tragiczne przeznaczenie naznaczonych rodzinną skazą brata i siostry owocuje szokującym mariażem pożądania i krwawych instynktów. Akt seksualny równa się erupcji niepohamowanej żarłocznej siły. I istnieje tylko jeden sposób, aby temu zapobiec. Raczej ciężki do przyjęcia…

Kwestia wykluczenia, niemożności normalnego współistnienia z resztą społeczeństwa nadaje ciężar dramaturgiczny całej historii. Zdana na siebie Irena, grana przez młodziutką Nastassję Kinski, musi wybierać pomiędzy walką z własną naturą, a poddaniem się jej, co automatycznie wiąże się z katastrofalnymi konsekwencjami. Cały ładunek budzącej niepokój żądzy umiejscawia się tu w zagadnieniu utraconej niewinności. Niczym we wszelkich pradawnych wierzeniach (pokutujących zresztą w wielu kulturach do dziś) utrata dziewictwa implikuje uwolnienie niebezpiecznych pokładów energii seksualnej. Odnaleziony na nowo w wielkomiejskiej dżungli plemienny rytuał przypomina o zwierzęcym pochodzeniu człowieka, przywraca pierwotny lęk ukryty gdzieś w pokładach ludzkiej podświadomości. Przetrwanie i chęć prokreacji okazują się być najsilniejszymi bodźcami, które stoją jednak w jawnej opozycji do egzystencji cywilizowanego homo sapiens.

Owe, jak mogliby uznać niektórzy, daleko idące wnioski, to tylko część przemyśleń, jakie niesie ze sobą dzieło Schradera. Tych, którym rozmyślania tego typu przeszkadzają jedynie w skupieniu się nad seansem, śpieszę zapewnić: „Ludzie koty” to także, jeśli nie w pierwszej kolejności, sprawnie skonstruowany, nowoczesny film grozy z najwyższej półki. Wyrazisty, drapieżny formalnie, unurzany w rozpustnej stylistyce kina lat 80-ych i opatrzony syntetyczną ścieżką dźwiękową Giorgio Morodera (motywem przewodnim jest tu przebojowy utwór Davida Bowie „Putting out fire”, notabene wykorzystany niedawno przez Tarantino w jego „Bękartach wojny”). Nie przesadzając - jeden z najlepszych przedstawicieli gatunku dekady.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz