poniedziałek, 23 lipca 2012

Śladem Floydów




Iron Sky (2012)
dir. Timo Vuorensola


Blisko 50 lat po tym jak Neil Armstrong postawił stopę na ziemskim satelicie, Amerykanie ponownie wysyłają ekipę na Księżyc. I tym razem już nie mają takich powodów do samozadowolenia jak uprzednio. Okazuje się bowiem, że po Ciemnej Stronie kryjówkę znaleźli sobie naziści, którzy przybyli tu na koniec II Wojny Światowej. Od lat planują inwazję na Ziemię i wprowadzenie na niej nowego porządku, zgodnego z duchem IV Rzeszy. Pojawienie się Jankesów staje się sygnałem do boju...

Pomysł na film Finowie mieli zgoła ekstrawagancki i muszę stwierdzić, że gdy tylko o nim usłyszałem, przyklasnąłem im z aprobatą. Naziści w kosmosie - to brzmi aż zbyt pięknie. Gotowy produkt wprawdzie wzbudził mieszane reakcje krytyki i widowni, ja jednak doceniam wyobraźnię i brawurę północnego Ludu - przy stosunkowo skromnym, jak na dzisiejsze standardy, nakładzie środków i bez wsparcia Hollywood, wykreowali rzecz, która niczym w zasadzie nie ustępuje współczesnym amerykańskim produkcjom. Scenarzyści Timo Vuorensola i Michael Kalesniko przedstawili spreparowali swą wizję z dużym przymrużeniem oka, a ostrze satyry nie oszczędza zarówno napompowanych patosem narodowych socjalistów, jak i imperialistów ze Stanów Zjednoczonych, których zresztą od hitlerowców odróżnia jedynie cynizm kryjący się za wzniosłymi hasłami. 



Dowcip w "Iron sky" jest wprawdzie dosyć nierówny, twórcy parodiują co się da: czy to będzie pamiętna scena zebrania w bunkrze u Führera z "Upadku", postać doktora Strangelove czy też stałe motywy z repertuaru "Star Treka". Księżycowi naziści pasjami oglądają okrojoną wersję "Dyktatora" Chaplina, a czarnoskórego astronautę-modela (sic!) traktują wybielaczem. Tu i ówdzie wybuchnąć można autentycznym śmiechem, kiedy indziej grepsy sprawiają wrażenie nieco już przeterminowanych. Ogólny bilans wypada jednak na plusie, bo obraz Vuorensoli sprawnie balansuje pomiędzy wystawnym widowiskiem, a szczeniacką kpiną.

Zaskakująco pozytywnie prezentuje się także strona aktorska: obsada, składająca się głównie z europejskich odtwórców, doskonale czuje "klimat" i folgując sobie w wielu momentach, jednocześnie nie przeszarżowuje. Bardzo miłą niespodzianka był dla mnie zwłaszcza występ Udo Kiera, na którego widok na ekranie zawsze gęba mi się cieszy. Tutaj odgrywa on role prezydenta kosmicznej Rzeszy, który wyraźnie cierpi na kompleks swego wielkiego poprzednika, oburzając się na każde zawołanie "Heil Hitler". Jest także coś dla ucha: ścieżkę dźwiękową skomponowała kultowa słoweńska formacja Laibach, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że autorzy tego przedsięwzięcia to klawe chłopaki.

"Iron Sky" u wielu zapewne wzbudziło zażenowanie - wiadomo, dziadek w Auschwitz, babcia na dnie Babiego Jaru. Swastyka to nie temat do żartów. Jeśli jednak podobnie jak ja w pupie macie zasady politycznej poprawności i wierzycie, że śmiechem zaleczyć można wszystko, to fińska zabawa w kino z twardym akcentem na pewno dostarczy Wam sporo frajdy. Nie jest to film, który zapamięta się na długie lata, ale na półtorej godziny ulgi od stresującej powagi tzw. normalnych ludzi na pewno starczy.


środa, 20 czerwca 2012

No Future?




The Filth and the Fury (2000)
dir. Julien Temple


W 1980 roku światło dzienne ujrzał fabularyzowany dokument (popularne ostatnimi czasy określenie mockumentary pasuje tu jak ulał) Juliena Temple o wiele mówiącym tytule "Great rock 'n' roll swindle". Historia najsławniejszego zespołu punkrockowego Sex Pistols przedstawiona została w nim z punktu widzenia ich menadżera, Malcolma McLarena. Przy wsparciu reżysera przekonywał on usilnie, że cały szum medialny, jaki wybuchł wokół Pistolsów i całego ruchu punkowego, był owocem jego niezwykłych umiejętności kreowania atmosfery skandalu. Sami członkowie grupy przedstawieni zostali jako zgraja bezmyślnych prymitywów, pozbawionych ogłady obwiesi, którym w głowie była tylko rozróba. Zapewne coś na rzeczy jest - wystarczy przez moment zastanowić się nad sensem terminu "anarchia", by wiedzieć, o co chłopakom chodziło. Niemniej jest to jedynie daleko posunięte uproszczenie, o czym świadczyć już może fakt, że udziału w projekcie Mclarena i Temple'a kategorycznie odmówił Johnny Rotten. Po latach twórca tamtego przedsięwzięcia zrehabilitował się względem niegdysiejszych buntowników kręcąc "Wściekłość i brud" - tym razem znacznie bardziej już obiektywną i rzetelniejszą wersję losów jednej z najważniejszych kapel w historii muzyki rockowej.

Tym razem na ekranie zabrakło właśnie McLarena, za to głos ochoczo zabierają pozostali przy życiu członkowie ekipy. Burza już dawno ucichła, ale wciąż daje się odczuć pewne resentymenty i żale. Nie jest wszak tajemnicą, że Paul Cook i Steve Jones zawsze stali po przeciwnej stronie "barykady" niż Rotten i Sid Vicious (zresztą to właśnie ci dwaj pierwsi wymienieni nie mieli oporów przed wystąpieniem w "Rock 'n' roll swindle"). Padają tu jednak znaczące słowa skruchy, odnoszące się przede wszystkim do ostatniego okresu działalności zespołu, kiedy był on już w zaawansowanej rozsypce. Znajdzie się też miejsce na kilka archiwalnych "występów" Sida, przy czym potrafią one być autentycznie przejmujące w swej brutalnej szczerości. Zwłaszcza wtedy, gdy całkiem poważnie wypowiada się on o swoim heroinowym nałogu i kiedy wygłasza prorocze słowa o pragnieniu "zejścia" z tego padołu.

Jest więc film Temple'a takim małym (ale zarazem bogatym w treści) kompendium wiedzy na temat Pistolsów, które chowa w zanadrzu wiele ciekawego również nie tylko dla tych, którzy są kompletnymi laikami w temacie. Niedowiarkom i ignorantom zaś pokazuje, na czym tak naprawdę polegał fenomen Brytyjczyków. Skąd ich popularność, dlaczego uważani są po dziś dzień za pionierów nurtu i dlaczego wciąż zajmują w nim centralne miejsce. Dla mnie odpowiedź zawsze była prosta: Sex Pistols to kwintesencja punkrocka, to właśnie rzeczona wściekłość i niesymulowany brud, to negacja wszystkiego na granicy nihilizmu, to energia połączona z kompletną nieznajomością techniki (to akurat w odniesieniu do samej strony muzycznej). W przeciwieństwie do późniejszych naśladowców, nie odczuwali potrzeby rozwijania się, stawiając wyżej autodestrukcję, nie byli też w żaden sposób nacechowani politycznie. Po prostu mieli wszystko głęboko w d... Wobec takiej postawy wszyscy epigoni pokroju The Clash, The Stranglers (którzy zresztą chętnie samozwańczo sami przypinają sobie łatkę tych "pierwszych") czy Dead Kennedy's zwyczajnie bledną. I teraz powiedzcie mi: czy tego rodzaju formacja miała jakąkolwiek "przyszłość"? Ktoś kiedyś powiedział, że bycie w dzisiejszych czasach (czytaj: latach 90-ych) kimś takim jak Marilyn Manson to pestka wobec szoku, jaki wywoływał Presley czterdzieści lat wcześniej. Podobną tezę można by ukuć w oparciu o działalność Rottena i spółki w odniesieniu do dzisiejszych gwiazdek budzących niesmak (wstaw Lady Gagę czy którąkolwiek niby-obrazoburczą postać). Tym, którzy jeszcze nie wiedzą dlaczego to twierdzenie jest w pełni uprawnione i na czym tak naprawdę polegała największa rewolta od czasów hipisowskich haseł miłości i pokoju, a wiedzieć by chcieli, gorąco polecam omówioną powyżej pozycję.


Krecia nora



El Topo (1970)
dir. Alejandro Jodorowsky


Alejandro Jodorowsky. Twórca niebanalny, prowokujący, budzący kontrowersje. Twórca poszukujący. Twórca dla którego X muza jest tylko jednym z licznych środków wyrazu. Jednocześnie jednak jego dorobek filmowy był dla mnie zawsze najbardziej frapujący i pociągający. Wynikało to zapewne z faktu, iż do momentu prezentacji dzieł zebranych tego reżysera na czwartym Festiwalu Filmów Latynoamerykańskich w 2003 roku, ich dostępność w kraju nad Wisłą była zerowa. A mnie wprost korciło, aby dobrać się do twórczości tego pana. Każdą możliwą drogą. W ciągu czterech dni w warszawskim kinie Muranów doszło do mojego pierwszego spotkania z najważniejszymi obrazami Jodorowsky'ego. W programie znajdowały się projekcje "Fando i Lis", "El Topo", "Świętej góry" oraz "Świętej krwi" - wszystko to, czego dusza pragnęła. Dziś kolekcja filmów chilijskiego reżysera powszechnie dostępna jest już na DVD (zabrakło w niej jednakże ostatniego z wymienionych powyżej tytułów) i chwała za to dzielnemu dystrybutorowi. Jodorowsky został należycie rozpropagowany, dzięki czemu teraz już także w zaciszu domowym można cieszyć zmysły odrestaurowanymi, odświeżonymi kopiami jego szalonych wizji. A pośród nich, kto wie, czy nie najwspanialszym jego tworem - krwawym spaghetti-westernem "Kret"... 


Ów tytuł skrywa narkotyczną, pełną mistycyzmu opowieść o bezimiennym rewolwerowcu, który podczas swej podróży przez bezkresną pustynię zatraca się i zaprzedaje w imię uczucia do kobiety. Na jej rzecz porzuca swego syna, a także sprzeniewierza się wyznawanym przez siebie wartościom, by wreszcie po latach odnaleźć szansę odkupienia pośród kalek i wyrzutków.

Jodorowsky snuje swoją mroczną, pełną gwałtu i przemocy balladę na wzór biblijnej przypowieści. Jest tu wina i odkupienie, jest pycha i próżność, które zwodzą prawego na złą drogę. Jest też podział na kolejne rozdziały, które w jawny sposób odwołują się do biblijnych ksiąg (Księga Rodzaju czy Księga Psalmów) - gra to z widzem czy też autentyczne religijne przeżycie? Ani to, ani to. A może raczej: po trosze jedno i drugie. Reżyser znany jest bowiem również jako niepokorny myśliciel, badacz zgłębiający naturę ludzkiej duchowości. Tej "uduchowionej" stronie jego dzieła bez przerwy przeciwstawiana jest ta druga - ostentacyjnie cielesna, w której królują obłęd i chaos wywołane przez ludzkie zwierzęta. "El Topo" bezustannie odrzuca i przyciąga, bez reszty porywa swą bogatą, pełną brutalnego piękna formą, każe się w sobie zatracić poprzez porzucenie zdroworozsądkowego myślenia i poddanie bez zastrzeżeń surrealistycznej wizji z piekła rodem.

Piękne są w "Krecie" zdjęcia, poddane cyfrowemu czyszczeniu kadry są jeszcze bardziej soczyste i, że tak to określę, wyborne. Cudownie nasycona jest tu posoka tryskająca przy każdym rewolwerowym strzale, piekące jest słońce nad pustynią, zachęcająca zieleń trawy. Dzięki temu można tym filmem cieszyć się niby jakimś okrutnym, a zarazem fascynującym freskiem. Freskiem skończenie surrealistycznym i konkretnie unurzanym w psychodelicznym stanie skupienia. 

niedziela, 17 czerwca 2012

Mommy, Can I Go Out And Kill Tonight?



Mother's Day (1980)
dir. Charles Kaufman


Założona w 1974 roku przez Lloyda Kaufmana i Michaela Herza wytwórnia Troma założenia miała proste: filmy produkować tanio i w ilościach hurtowych. Z początku specjalizowali się w komediach erotycznych, jednak rozgłos (i dozgonną wdzięczność miłośników kiczu) zyskali sobie, kiedy zdecydowali się postawić na horror. Dzieła ze stajni Tromy charakteryzowały się tandetnym, często na poły amatorskim wykonaniem, brakiem poszanowania dla zasad politycznej poprawności i wysokim stężeniem ekranowej tandety. Każdy fan tej legendarnej już instytucji jednym tchem wymieni najpopularniejsze tytuły pokroju "Toksycznego mściciela", "Class of Nuke'em High", Surfujący naziści muszą umrzeć" czy "Maniakalne pielęgniarki w poszukiwaniu ekstazy". Nazwy mówią same za siebie i, niezależnie od tego czy ktoś docenia tego typu radosną twórczość czy też darzy ją najwyższą pogardą, nie ulega wątpliwości, że Troma to "kult". Określenie dzisiaj notorycznie nadużywane, ale w tym przypadku jak najbardziej na miejscu.

W 1980 roku, jeszcze zanim nadeszły jej największe sukcesy (patrz powyżej), producencka spółka wypuściła na rynek własną próbkę kina spod znaku "rape & revenge". "Mother's day" to nakręcona za psie pieniądze wariacja wokół wątków żywcem podwędzonych z dwóch klasyków mijającej wówczas dekady, tj. "Ostatniego domu po lewej" i "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną". Mamy tutaj więc trzy Bogu ducha winne dziewczęta z wielkich miast, które po latach spotykają się, aby powspominać czasy college'u. Mamy też zwichrowaną rodzinkę psycholi, dowodzoną przez apodyktyczną mamuśkę. Familia "rednecków" na co dzień zajmuje się głównie oglądaniem telewizji i porywaniem bezbronnych turystów, których następnie dla rozrywki poddaje torturom i, koniec końców, oczywiście morduje...


Schemat sprawdzony, acz podany w całkiem zgrabnej formie. Wykonanie pozostawia sporo do życzenia, ale jednocześnie ta chropowatość przydaje filmowi Charlesa Kaufmana jakże niezbędnego w takich przypadkach naturalnego "brudu". Sfilmowane to jak przeciętna produkcja porno z lat 70-ych, na podobnym poziomie też zagrane. Choć trzeba przyznać, że postacie odrażających tubylców są tu tyle groteskowo przerysowane, co sugestywne. Lubujący się w gwałtach synalkowie są równie nierealni jak postaci z kreskówek, ale potrafią też wywołać u widza ciarki.

Zabawa zacna, taka, którą docenią koneserzy starej dobrej eksploatacji (z pewnym przymrużeniem oka), choć muszę przyznać, że w środkowej partii tempo i napięcie nieco siadają. Na pożądany rozlew krwi trzeba będzie poczekać do finału, ale poświęcony czas zostaje należycie wynagrodzony. Z tym, że przestrzegam jeszcze raz: rozrywka jest zdecydowanie w złym guście i dosyć przy tym, zwłaszcza jak na swoje czasy, niegrzeczna. Na pewno zwyczajowa "Matka Polka" z takiego prezentu nie byłaby przesadnie uradowana.


piątek, 15 czerwca 2012

Eat me Drink me



Trouble Every Day (2001)
dir. Claire Denis


Pracujący dla jednej z dużych korporacji farmakologicznych amerykański naukowiec (Vincent Gallo) przybywa wraz ze świeżo poślubioną małżonką do Paryża. Po przybyciu do hotelu okazuje się, że od dzielenia radości z wybranką bardziej zajmują go poszukiwania niejakiego doktora Semenau (Alex Descas), z którym niegdyś współpracował w Gujanie, a który w dość tajemniczych okolicznościach usunął się z życia publicznego...

Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z obrazem Claire Denis, przeżyłem spory zawód. Tematyka zapowiadała buchający erotyzmem horror w stylu wczesnych dzieł Cronenberga, tymczasem film okazał się być stonowanym, utrzymanym w niemal poetyckim tonie kawałkiem kina psychologicznego. Dreszczowiec - pod pewnymi względami, owszem, horror - już na pewno nie. Coś jednak ciągnęło mnie, aby skonfrontować się z tą pozycją jeszcze raz, tym bardziej, że warunki przy okazji pierwszego seansu nie były zbyt sprzyjające. Spotkanie nr. 2 nastąpiło dopiero po pięciu latach ociągania się, ale było warto. Przede wszystkim, oglądając "Głód miłości" w środku nocy i w samotności, bardziej skłonny byłem docenić jego wdzięki, zatopić się w jego niespiesznym rytmie, nie oczekując już żadnych fajerwerków. Tym samym przyznaję się do błędu, smakując jakże cudowne, ale i zdradliwe podniety idące wraz z obsesją ciała.


U Denis oszczędne jest praktycznie wszystko: nad wyraz skąpe dialogi, fabuła na tyle uboga, że wręcz trudno ją streścić (zwłaszcza, gdy nie chce się zdradzić jej podstawowego założenia, które - i tu znów przestroga - bynajmniej nie zostało pomyślane jako element zaskakujący), stonowana gra aktorska, senna, melancholijna ścieżka dźwiękowa grupy Tindersticks (ze szczególnym uwzględnieniem pięknej piosenki tytułowej). To kino atmosfery, spokojne i ulotne, choć co jakiś czas ten konstans przerywany jest gwałtownymi wstrząsami. Jedyne, na czym reżyserka nie "szczędzi" to strona plastyczna - zdjęcia bywają tu przepiękne, zwłaszcza, gdy przychodzi do sfery, w której Eros styka się z Tanatosem. To spotkanie jest zresztą treścią całej historii, wartością nadrzędną, wobec której logika i standardowa narracja schodzą na dalszy plan. Nieprawdą byłoby stwierdzenie, że ich tu nie ma, jednak należy liczyć się z tym, że film pozostawia wiele niedopowiedzeń i domysłów. Poszczególne elementy układanki łatwo połączyć ze sobą w całość, ale i tak pozostaje ona lekko wybrakowana. Coś niedopuszczalnego w kinie hollywoodzkim, tutaj jest jak najbardziej na miejscu, wydaje się czymś naturalnym.

"Głód miłości" nie uderza, nie potrząsa widzem, jest zatopiony jakby kilka metrów pod powierzchnią wody, tam gdzie znacznie trudniej się porozumieć i poruszać, gdzie wszystko zdaje się lekko nierealne. Jeśli potrafisz rozsmakować się w takim otoczeniu i potraktować je jako coś naturalnego, to gorąco polecam. Odradzam zaś tym, którzy liczą na efektownego shockera z dużą ilością grzesznych atrakcji. Sam ręczę, że właśnie w ten sposób dałem się niegdyś nabrać ufając opiniom, że oto czeka mnie obraz chory i niesmaczny. Wówczas poczułem się oszukany. Tym razem nie popełniłem tego samego błędu. Zanurzyłem się wespół.







czwartek, 7 czerwca 2012

Tits, Gore, Hasselhoff... Repeat



Piranha 3DD (2012)
dir. John Gulager

Nienasycone, słodkie rybiątka o ostrych jak brzytwa ząbkach, którymi ogołocą cie do kości w ułamki sekund powracają na duży ekran. Tyle, że efekt nie jest już tak "słodki" jak uprzednio - kontynuacja horroru Alexandra Ajy sprzed dwóch lat to produkt zdecydowanie wtórny, nastawiony już li tylko na odcinanie kuponów od krwawego sukcesu w 3D. Ale po kolei...


Fabuła to w zasadzie powtórka schematu z części pierwszej: jest wodny lunapark i jego goście. Ci rekrutują się głównie spośród mało rozgarniętych, napalonych nastolatków i roznegliżowanych pań o dużych biustach. Szykuje się beztroska zabawa pod znakiem silikonu i niezobowiązującego seksu, która zostanie jednak brutalnie przerwana przez niespodziewanych (taa, jasne!) gości.

Jaki wstęp, takie rozwinięcie - dalej wszystko toczy się utartym torem. Są pierwsze ofiary, jest pani oceanolog, która stara się nie dopuścić do otwarcia parku rozrywki ze względu na zagrożenie, jest także jej chciwy ojczym, właściciel imprezowni, któremu symbol dolara przysłonił świat. Potem już tylko bryzgająca krew i sterczące sutki. Nie zrozumcie mnie źle, wszak tego typu atrakcje były największymi atutami pierwszej "Piranii". Tyle, że Aja z tych składników skomponował zabawę nieprzyzwoitą i nieprzyzwoitą, ale pełną werwy i humoru. Johnowi Gulagerowi pozostało już tylko małpowanie konceptów z filmu Francuza z okazjonalnymi wtrętami zaczerpniętymi z innych "klasyków" grindhouse'owej rozrywki.

Tak jak i w masakrze z 2010 roku, tak i tu postarano się o barwne epizody, będące ukłonami dla idoli z przeszłości. Już na wstępie mamy więc Gary'ego Buseya, którego żywot ekranowy, jak nietrudno przewidzieć, nie potrwa długo. Powraca także Christopher Lloyd w roli ekscentrycznego badacza podwodnej szarańczy, ale tym razem jego występ jest już w zasadzie bezcelowy - ot, pojawia się na kilka minut, ale jego postać nie służy już popchnięciu akcji naprzód, jest, bo tego oczekuje widownia. Bez dwóch zdań strzałem w dziesiątkę był za to pomysł na zaangażowanie w przedsięwzięcie Davida Hasselhoffa, który wcielając się w samego siebie, tj. przebrzmiałego, zadufanego w sobie gwiazdora, wykazał się sporą dozą autodystansu. Widać supermęski ratownik i wykonawca niezapomnianej przeróbki hitu "Hooked on a feelin'" zdał sobie sprawę, że jedynie posunięcie tego typu jest w stanie choćby na moment przedłużyć jego podupadłą karierę. A i kasa bez wątpienia się przyda. Gagi z jego udziałem nie zawsze są trafione, co nie zmienia faktu, że i tak jest to najciekawsza i najbarwniejsza postać tej odsłony cyklu (wygląda bowiem na to, że producenci myślą nad sequelem). Szkoda, że twórcy nie wpadli na więcej pomysłów tego rodzaju i zadowolili się odgrzewaniem sprawdzonych motywów.

"Pirania 3DD" to dzieło w sposób zamierzony złe, pozbawione dobrego smaku. Jednak, jak widać na jego przykładzie, campem i bezguściem też trzeba umieć się posługiwać. Reżyserowi trylogii "Krwawej uczty" zabrakło wyczucia i poza kilkoma bardziej "pikantnymi" scenkami, zaserwował widowni produkt przewidywalny i budzący raczej letnie odczucia. Tym razem nie miałem poczucia, że ktoś tu przekracza granicę, przegina przysłowiową "pałę". Grzeczne, pławiące się w konformistycznym dobrobycie piranie? Tego jeszcze nie było. Ale też raczej nikt na coś takiego nie czekał.


All U Can Eat



Piranha 3D (2010)
dir. Alexandre Aja


Wszystko zaczęło się od "Szczęk" Spielberga, to oczywiste. Jeden z najsławetniejszych dreszczowców w dziejach kina, otworzył odrzwia dla całej masy naśladownictw, co zaowocowało największym wysypem tzw. "monster movies" w dziejach. Pośród tej fali przewijały się dzieła różnej jakości, z reguły raczej pośledniej. Gdzieś po drodze napatoczył się również stawiający swe pierwsze kroki w reżyserii Joe Dante, późniejszy twórca "Gremlinów", ze swą "Piranią". Film wręcz wzorcowy dla gatunku, bo nakręcony za niewielkie pieniądze, dość kiczowaty, a zarazem zrealizowany z werwą i dostarczający spragnionemu krwawej rozrywki widzowi jej odpowiednią porcję. Później jeszcze był pełnometrażowy debiut Jamesa Camerona pod wszystko mówiącym tytułem "Pirania II: Latający mordercy", o którym sam twórca wolałby w ogóle zapomnieć (co nie dziwi), a który jednak, gdy zastanowić się głębiej, doskonale pokazuje skłonność do tandety całego nurtu i poziom, na jakim stoi fabularnie kino pana od "Avatara". Ale nie o tym.


Jest rok 2010. Kino 3D przeżywa swój kolejny renesans, jeszcze większy niż nieco ponad dwie dekady wstecz. Dobrze, że twórcy coraz częściej prezentują w tej technologii nie wysokobudżetowe widowiska, a właśnie unurzane w tandecie kino klasy B. O tym, że filmy tego rodzaju cieszą się dużą popularnością, wie doskonale Francuz Alexandre Aja, który pozwolił już poznać się jako uzdolniony twórca kina grozy przy okazji nakręconego jeszcze w ojczyźnie "Bladego strachu" oraz remake'u "Wzgórza mają oczy". Widać, że Aja zna się na amerykańskich horrorach młodzieżowych i wiedzę o nich wykorzystuje perfekcyjnie, co pozwoliło mu powrócić do formy po średnio udanych "Lustrach".


Akcja podrasowanej "Piranii" na miarę nowego tysiąclecia rozgrywa się nad Jeziorem Wiktorii, gdzie co roku w czasie ferii wiosennych zbierają się hordy spragnionej zabawy młodzieży. Traf chce, że w tym sezonie jezioro staje się miejscem żerowania tysięcy prehistorycznych piranii, które wskutek tąpnięcia zostały wypuszczone z podwodnej jaskini. Beztroskie szaleństwo upływające pod znakiem alkoholu i roznegliżowanych panienek szybko przemienia się w krwawą jatkę...

To krótkie streszczenie fabuły brzmi może dosyć głupio, ale nie ma co się oszukiwać: takie też ma być. "Pirania 3D" jest bowiem zabawą bezwstydnie infantylną i prymitywną, a przy tym bynajmniej się tego niewstydzącą. Recepta na całe przedsięwzięcie była bardzo prosta: mnóstwo golizny i masa gore. Właśnie to otrzymujemy, i w zasadzie nic ponadto. Nie ma tu żadnego parcia, aby przekazywać wzniosłe idee, żadnego ekologicznego bełkotu i pretensji do sztuki, które tak uwierały w przypadku wspomnianego na wstępie cameronowskiego kosztownego bubla. To po prostu relaks oparty na zaspokajaniu najniższych potrzeb. Czyli to, czym tak naprawdę kino 3D być powinno i do czego zostało stworzone. W żadnym wypadku tej rozkosznej celebracji silikonowych biustów wymieszanych z potokiem flaków i rozszarpywanych ciał nie należy brać na poważnie. To pastisz pełną gębą, zręcznie wygrywający wszelkie możliwe gatunkowe klisze i bawiący się nimi zarazem.

Odwołania do klasyki objawiają się tu już choćby w drobnych epizodach, które reżyser powierzył takim mile zapisanym w pamięci twarzom, jak Richard Dreyfuss czy Christopher Lloyd. Gdzieś na dalszym planie, dopingując uczestniczki zawodów mokrego podkoszulka, miga również Eli Roth, kumpel Tarantino i twórca obu części "Hostelu". Brać horrorowa trzyma się więc razem, wspiera i poklepuje po plecach.

"Pirania 3D" oferuje satysfakcjonującą dawkę grzesznych przyjemności, co u niejednego z pewnością wywoła oburzenie. Nie zabraknie takich, co ubolewać będą przy tej okazji nad upadkiem kultury, ale prawda jest taka, że nikt nikogo do oglądania nie zmusza. Jednych kręci kolejna wariacja na temat romansu Pocahontas z kapitanem Smithem i niebieskie ludki z zielonej planety, innych wielkie kły mięsożernych ryb, które po raz pierwszy zasmakowały ludzkiego mięsa. Ja tam kibicuję rybom... 

niedziela, 3 czerwca 2012

American Night



Breathless (1983)
dir. Jim McBride


O "Do utraty tchu" słyszał każdy, kto choć trochę interesuje się kinem. Jedna z kluczowych pozycji francuskiej nowej fali, obraz, który wywindował Jean-Paula Belmondo i Jean Seberg, zgodnie uznawany za arcydzieło swoich czasów. Tak, to pamiętamy. Rzadko kto jednak pamięta dzisiaj o młodszym o dwadzieścia trzy lata amerykańskim remake'u filmu Godarda. Są ku temu, rzecz jasna, stosowne przesłanki, argumenty przemawiające za tym, aby "Do utraty tchu" made in U.S. milczeniem pomijać, zbywać machnięciem ręki. Argumenty, które wszak ja zamierzam w poniższej recenzji zbijać i zmuszać do tego, aby umilkły, bo ich sztywny racjonalizm uwiera mnie niczym tygodniowy zapas amfetaminy spuszczony beztrosko w klozecie.

Zacznijmy od tego, że obraz Jima McBride'a to pean na cześć wyższości amerykańskiej kultury nad europejską. Cokolwiek zrobicie na Starym Kontynencie, my potrafimy zrobić to lepiej - to podstawowa lekcja, jaką raczy nas wciąż od nowa amerykańska kinematografia. Niech Francuzi mają swą narodową dumę, Truffautów i innych, w Hollywood opowiemy to tak, że bagietki powpadają im do studzienek kanalizacyjnych. Jak inaczej bowiem pojmować zamach na taki klejnot, jakim jest dzieło twórcy "Weekendu"?


Międzynarodowa krytyka ambicjom autorów remake'u wprawdzie nie przyklasnęła, zgodnie uznając ich dziecko za wstydliwą porażkę. Nie pomógł nawet udział nowego ulubieńca publiczności, Richarda Gere'a, ani często i gęsto eksponowane na ekranie wdzięki Valerie Kaprisky. Gdzie nowatorskość oryginału, gdzie jego drapieżny urok i chropowata forma? Przeciwnicy filmu nie zwrócili jednak uwagi na jedno drobne ale: gdyby nie podwaliny zza wielkiej wody, nie byłoby żadnej nowej fali. Tajemnicą w końcu nie jest, że "nowofalowcy" zapatrzeni byli w swych kolegów po fachu z Ameryki niczym w bogów z Olimpu. I mieli rację. A McBride postanowił im udowodnić, że prawdziwie amerykańskie kino tworzyć może jedynie Amerykanin z prawdziwego zdarzenia (pod batutą żydowskiego producenta, żeby nie było). Dlatego też akcję przeniósł ze średnio emocjonującego Paryża do tętniącego życiem Los Angeles, a w ramach bonusu dorzucił szalonego wirtuoza fortepianu Jerry'ego Lee Lewisa oraz komiksową sagę o Silver Surferze.

Wypadkową jest obraz szalony i skrajnie niepoważny, wyluzowany w takim stopniu, o jakim reżyser o artystowskich zapędach pokroju Godarda mógłby jedynie pomarzyć. Obiektywnie rzecz biorąc trudno ów twór uznać za film dobry. Pod warunkiem oczywiście, że wierzy się w coś takiego jak obiektywizm. Ja nie wierzę. Bo jeżeli można "obiektywnie" ustalić, że pan Wajda jest "mistrzem", a skurczybyk nawet w więzieniu nie był, to ja już wolę swój zasmarkany nos. A ten mi mówi, że "Do utraty tchu" A.D. 1983 to kawał frajdy. Powody wymieniać mógłbym długo: bo odjazdowy soundtrack, bo klimat, palmy i baseny, bo Gere ma nieporównanie zgrabniejszy nos niż jego francuski ekwiwalent, itd. Grunt, że jest to seans, którego nie chce się kończyć, pragnie się, aby trwał i trwał. Hipokryta powie: i co z tego, i tak szmira! Ja powiem: tak, ale za to jaka cudowna szmira.


poniedziałek, 7 maja 2012

Off with their heads



Head (1968)
dir. Bob Rafelson


The Monkees, kalifornijska grupa poprockowa, popularność zyskała przede wszystkim za sprawą cyklicznego programu emitowanego w latach 1966-1968 w stacji NBC. Show wprawdzie zaskarbił sobie sympatię sporej części widowni, jednak sami członkowie zespołu z czasem zaczęli mieć dosyć bycia utożsamianymi z mało ambitnym serialem i zapragnęli sławy, jaka stała się udziałem takich kapel jak The Beatles (na których The Monkees jako band wyraźnie byli wzorowani). Doskonałą okazją do wyjścia ze znienawidzonej niszy mogła okazać się realizacja filmu fabularnego na temat przygód "Małpiątek". Projekt realizacji się doczekał, chyba jednak nie o tego typu reklamie chłopaki z zespołu marzyli...

Za stworzenie scenariusza do kinowej wersji telewizyjnego hitu zabrali się Jack Nicholson i debiutujący przy okazji tej produkcji na stanowisku reżysera Bob Rafelson. Wspomagając wenę przy pomocy marihuany, panowie nagrali na taśmie magnetofonowej zbiór luźnych pomysłów, które później sam Nicholson (tym razem ponoć posiłkując się LSD) połączył w skrypt. "Głowa" nie posiada linearnej akcji, ani niczego, co byłoby zbliżone do tradycyjnie pojmowanej fabuły: to ciąg skeczy, epizodów i psychodelicznych wizualizacji, które płynnie przechodzą jedna w drugą. Odtwarzający główne role Davy Jones (tak, tak, to ten, z powodu którego David Robert Jones postanowił zmienić nazwisko na Bowie), Peter Tork, Micky Dolenz i Michael Nesmith, przeżywają serię niezwykłych przygód, które tworzą całość na zasadzie swoistego strumienia świadomości. W ramach pakietu otrzymujemy więc parodię w zasadzie każdego możliwego gatunku filmowego. Musical, komedia, film akcji, western, romans, kino grozy - jeśli nie możecie wieczorem zdecydować się, na jaką konwencję mielibyście ochotę, jest całkiem prawdopodobne, że "Głowa" jest właśnie propozycją dla was.


Warto jednak zaznaczyć, że obraz Rafelsona to nie zwyczajna zabawa dla mas. Na przestrzeni lat zapomniany, wrzucony do jednego worka z resztą "niezrozumiałych" eksperymentów z lat 60-ych, ów film wymaga od odbiorcy najpierwej jednej rzeczy: gruntownego zaznajomienia ze sposobem pracy umysłu na psychodelikach. Odyseja w wykonaniu The Monkees rządzi się logiką marzenia sennego i przeciętnego widza zapewne najzwyczajniej odrzuci. Śmiem twierdzić, że niezbędne jest w tym przypadku przestawienie mózgu na inne "tory" - tylko wtedy seans okaże się odpowiednio klarowny i zacznie dostarczać prawdziwej satysfakcji. Ja byłem wniebowzięty już po upływie kilku pierwszych minut, czyli wtedy, kiedy zapewne każdy przypadkowy konsument właśnie podjąłby decyzję o zmianie repertuaru. Montażowe zabawy, które serwuje tutaj przyszły scenopisarsko-producencki duet, to nic innego jak przyczynek do formalnej gry, jaką zaproponował Oliver Stone w swych "Urodzonych mordercach". Gdy spojrzeć na to od tej strony, "Głowa" przestaje się jawić jako pretensjonalny poligon doświadczalny, a zaczyna nabierać cech dzieła wizjonerskiego. Na przemian frapuje i bawi, zachwyca i dostarcza rozrywki, bywa zarówno infantylny, jak i zaskakująco głęboki. Trzeba tylko wiedzieć, z czym to się je. Bo że to żaden "Karol, człowiek, który został papieżem" albo inne "Bogi w ogródku" to nie jest, zapewnić mogę z góry.







środa, 25 kwietnia 2012

Przygrywka do Altamont



Wild Angels (1966)
dir. Roger Corman


Lata 60-te XX wieku. Czasy kontestacji, flower power i wolna miłość. Symbolem tej pełnej nieskrępowania i radosnego fermentu dekady do dziś pozostaje festiwal Woodstock, na którym hipisowskie idee znalazły swój najpełniejszy wymiar. Owe czasy wolności miały jednak również swą ciemną stronę, o której wspomina się znacznie mniej chętnie. Tak jak Woodstock uznaje się za symbol pokojowej rewolucji dzieci-kwiatów, tak za symboliczne zakończenie owej ery podaje się często festiwal w Altamont w grudniu 1969 roku. Altamont było swoistym końcem niewinności ruchu pacyfistycznego i do dziś owiane jest złą sławą. Wtedy to w trakcie występu gwiazdy wieczoru, legendarnych The Rolling Stones, pod samą sceną zasztyletowano czarnoskórego chłopaka. Za morderstwo odpowiadali członkowie gangu motocyklowego Hell's Angels. W trakcie imprezy dochodziło również do innych ekscesów, takich jak gwałty i pobicia, za które także odpowiadali zatrudnieni w charakterze ochrony Hell's Angels. W taki oto przykry sposób zakończyły się lata 60-te, które przyniosły rewolucję seksualną i kulturową. O wydarzeniach z Altamont opowiada głośny dokument "Gimme Shelter", zaś w trzy lata przed tą tragedią powstał obraz guru amerykańskiego kina niezależnego Rogera Cormana, który portretował dobitnie mentalność i zwyczaje członków Hell's Angels. Tym filmem było właśnie "The Wild Angels". 


Historia opowiada o kalifornijskim gangu wchodzącym w skład Aniołów Piekieł, którego przywódcą jest niejaki Blues (w tej roli Peter Fonda). Blues stara się być rozsądnym i sprawiedliwym szefem, który dba o swoich podopiecznych. Kiedy jego kumplowi o ksywce Loser (Bruce Dern) zostaje skradziony motocykl, Blues wraz z resztą bandy postanawia go odzyskać. W trakcie potyczki z grupą Meksykan, którzy pojazd ukradli, do starcia włącza się policja. Loser odłącza się od swych kompanów i ucieka na policyjnym motorze, zostaje jednak ranny i trafia w ręce wymiaru sprawiedliwości. Wtedy Blues przygotowuje plan wydobycia go ze szpitala, gdzie przebywa pod nadzorem policji...

To, co najbardziej rzuca się w oczy w przypadku dzieła Corman, to daleki od idealizmu obraz czasów, w jakich powstał. "Dzikie anioły" to pesymistyczna w duchu ballada, w której dominują gwałt i przemoc. Gdy zestawić tę pozycję choćby z bliźniaczym tematycznie, późniejszym o trzy lata "Easy Riderem", to efekt może być wręcz piorunujący. Film Cormana jawi się jako totalne przeciwieństwo kultowej pozycji spod ręki Dennisa Hoppera, jako jego antyteza. Co ciekawe, w obu tych tytułach na pierwszym planie pojawia się Peter Fonda, a grane przez niego postaci łączy wbrew pozorom nie tylko anarchistyczne zamiłowanie do wolności.

Ogromnym atutem "Dzikich aniołów" jest obsada. Obok Fondy i Derna na ekranie pojawia się również Diane Ladd i Nancy Sinatra. Ta druga, córka niezapomnianego Franka, ze swą urodą spokojnie mogłaby posłużyć jedynie za cudowną ozdobę całego przedsięwzięcia, ale zamiast tego udowadnia, że oprócz posiadania umiejętności wokalnych doskonale sprawdza się również jako utalentowana aktorka.

Dla każdego, kto choć trochę interesuje się latami 60-tymi w kinie i nie tylko, obraz Rogera Cormana, choć dziś nie tak popularny i łatwy do zdobycia, powinien być pozycją obowiązkową. Nie dlatego, że jest arcydziełem, ale dlatego że prezentuje punkt spojrzenia zupełnie inny od tego, z którym ma się styczność na co dzień. "Dzikie anioły" to niejako zapowiedź tego, co miało się niebawem wydarzyć, to wstęp do tego, co można by nazwać końcem wielkiego, pełnego ideałów snu, który już w latach 70-tych rozmyje się i zaprzeda, po tym jak zda sobie sprawę z tego, iż był tylko utopią. Takie wydarzenia, jak te z Altamont uwidoczniły to jeszcze tylko brutalniej.