piątek, 16 marca 2012

(Nie) Bój się Boga



Begotten (1990)
dir. Elias Merhige


"Bóg umarł!" - taką oto nowinę swego czasu obwieścił światu w swym dziele "Wiedza radosna" wybitny niemiecki filozof Friedrich Nietzsche. Wiek później amerykański reżyser Edmund Elias Merhige potraktował to twierdzenie jak najbardziej dosłownie, kręcąc eksperymentalny obraz pod tytułem "Begotten". Każdy, kto choć natknął się na nazwę tego obrazu musiał zapewne słyszeć o jego najbardziej istotnym, a może też najbardziej kontrowersyjnym założeniu, zgodnie z którym na samym wstępie widzom zaserwowana zostaje długa sekwencja, w której Bóg popełnia samobójstwo przy użyciu brzytwy. Tym, którzy nie zapoznali się jeszcze z tą jakże intrygującą pozycją spieszę wyjaśnić, iż idę tropem tych wszystkich, którzy po obejrzeniu dzieła Merhige'a wyjawiają jego dosyć ważny sekret, choć robić tego zapewne nie powinni. Cały szkopuł bowiem tkwi w tym, że przyszły twórca "Cienia wampira" tożsamość samobójcy zdradza dopiero w trakcie napisów końcowych. Cóż, zabieg dość ryzykowny, ale sądzę, że nie należy przeceniać jego znaczenia. Skupmy się więc na bardziej istotnej kwestii, a mianowicie na tym, co seans "Begotten" ze sobą niesie?

 

Otóż to - film Merhige'a dzieli widzów na dwa skrajne obozy. Jeden z nich twierdzi właśnie, że osławione "Begotten" nie niesie ze sobą kompletnie nic i nie jest niczym więcej jak pretensjonalnym, pseudoartystycznym bełkotem. Drugi zaś rozpływa się w zachwytach, uznając omawianą pozycję za arcydzieło. Zdania plasujące się pośrodku są chyba równie rzadkim zjawiskiem jak Murzyni w szeregach Ku- Klux- Klanu. Szczerze mówiąc - w niniejszej recenzji nie chce mi się i też nie mam zamiaru rozstrzygać, która ze stron ma rację. Moją intencją jest jedynie wyrażenie własnej opinii, nie uzurpując sobie prawa do jedynie słusznych osądów. Stąd też, aby więcej nie owijać w bawełnę, przyznam, że należę do tych, których "Begotten" olśniło i zauroczyło. Poetycki, przepełniony niesamowitością nastrój tego obrazu wprowadził mnie w stan swoistej hipnozy. Malkontenci powiedzą, że przefiltrowane zdjęcia czynią obraz nieczytelnym, a drażniące ucho dźwięki jedynie pogłębiają utrudniony odbiór. Jak dla mnie jednak strona wizualna tego dzieła to chyba jego największy atut. Wprowadza niesamowitą atmosferę - nawet jeśli na ekranie czasem trudno dostrzec szczegóły, sprawia to jedynie, że pojawia się coś w rodzaju emocjonującego niedopowiedzenia, obcowania z czymś niedostępnym, pełnym tajemniczości.

Pojawia się jeszcze kolejne pytanie - czy ta niezwykła forma skrywa coś więcej pod swoją powierzchnią czy też Merhige jedynie sprytnie sugeruje głębsze znaczenia, których tu tak naprawdę nie ma. Nie będę ukrywał, że "Begotten" to pozycja niezwykle trudna, także w warstwie interpretacyjnej. Twórca nie daje widzowi nachalnych wskazówek. Można całość odczytać jako wariację na temat genezy ludzkości - wspomniany motyw samobójstwa Boga, syn człowieczy, itd. W gruncie rzeczy odwołania nasuwają się same, ale mimo tego trudno pokusić się o jednoznaczną wersję interpretacji, powiedzieć z całą pewnością "co autor miał na myśli". Moim zdaniem jest to zresztą plus tej produkcji, gdyż tym samym skłania do myślenia, wyłapywania sensów. Odsłaniania ukrytych znaczeń nie ułatwia bynajmniej fakt, iż jest to film niemy, w trakcie którego nie pada ani jedno słowo. Jedyną wskazówką mogą być pojawiające się na samym początku zdania na czarnej planszy, a pośród nich to najbardziej według mnie kluczowe: "Life is flesh on bones convulsing above the ground".

W takim razie czy "Begotten" to jedynie pusta w środku zabawa formą? Pomysł na etiudę bezsensownie rozciągnięty do ram pełnometrażowego projektu? Mogę w tym momencie odpowiedzieć jedynie za siebie, bo każdy sądzę, że będzie miał inne zdanie co do tych zagadnień. Jest to dzieło ze wszech miar frapujące i fascynujące, a Merhige osiągnął na pewno ogromny sukces, bowiem stworzył film, który wywołuje skrajne opinie i ciągle jest obiektem ożywionych dyskusji. Gorąco polecam, mając jednakowoż świadomość, iż nie każdemu to egzotyczne danie przypadnie do gustu. Nikogo za to nie pozostawi obojętnym. A to chyba najważniejsze. W końcu mawia się, iż nie ma nic gorszego niż przeciętność, czyż nie?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz