niedziela, 25 marca 2012

No One Here Gets Out Alive



Straw Dogs (1971)
dir. Sam Peckinpah



Sam Peckinpah uznawany jest za czołowego twórcę podgatunku określanego mianem anty-westernu, demitologizującego legendę Dzikiego Zachodu. Jego czołowe dzieła to osławiona "Dzika banda" i "Pat Garrett i Billy Kid". Poza tym jednak ten często niedoceniany, wybitny reżyser ma na swoim koncie filmy w mniejszym lub większym stopniu odbiegające od formuły westernu - do najgłośniejszych należą "Ucieczka gangstera" i opisywane tutaj, oparte na powieści Gordona Williamsa "Nędzne psy".


Cała historia rozgrywa się na angielskiej prowincji, gdzie odpoczynku od zgiełku wielkiej metropolii szuka amerykański matematyk - pacyfista David Sumner (Dustin Hoffman) wraz ze swą żoną Amy (Susan George), która wychowała się w tych okolicach. Do wyremontowania stojącego na odludziu domu wynajmują ludzi z pobliskiego miasteczka - znajomych Amy z dzieciństwa. Atmosfera pozornie jest sielankowa, ale pod spodem czai się tragedia - tubylcy pogardzają nieco flegmatycznym Davidem i traktują go jako obiekt kpin, jednocześnie pożądliwie spoglądając w stronę jego żony. Pewnego dnia, pod nieobecność naukowca, Amy zostaje brutalnie zgwałcona przez dwójkę robotników, jednak boi się o tym powiedzieć mężowi. Konfrontacja jednak mimo wszystko jest nieunikniona - kiedy David ukryje w swym domu podejrzewanego o zabójstwo, opóźnionego Henry'ego, aby uchronić go przed linczem, jego dom zostanie okrążony przez żądnych krwi miejscowych.

Swego czasu obraz Peckinpaha narobił sporo zamieszania i spotkał się z szerokim odzewem. Jak wiadomo, początek lat 70-tych to rozkwit tzw. "kina szoku", kiedy to po zniesieniu kodeksu Haysa, znacząco poszerzyły się granice tego, co w kinie dozwolone. Najsłynniejszymi przedstawicielami tego nurtu są dziś: równie głośna "Mechaniczna pomarańcza" Stanleya Kubricka czy też "Uwolnienie" Johna Boormana. Jak na tamte lata, zawarta tu dawka przemocy była niewątpliwie wstrząsająca dla ówczesnych widzów, choć twórca "Konwoju" umiejętnie dozuje elementy szoku, tak naprawdę wszystko zatrzymując na porażający finał. Współczesny widz może się zniechęcić do tego obrazu, zważywszy na fakt, iż wprowadzenie jest tutaj mocno rozbudowane, a cały film opiera się na umiejętnie kreowanym, podskórnym napięciu.





 
Długo trzeba czekać na erupcję przemocy, ale też jest to zabieg jak najbardziej uzasadniony - Peckinpah po mistrzowsku uwiarygodnia psychologiczne motywy postępowania bohaterów, wplata pozornie mało znaczące wydarzenia, ale wszystko to ma swój konkretny cel. "Nędzne psy" to dzieło, które daje porządnego "kopa", dlatego istotne jest, aby wytrwać do finału. To niezwykle pesymistyczne studium agresji i przemocy, które narastają tu od samego początku i nikt nie jest w stanie się im oprzeć. Człowiek jest zwierzęciem, zdaje się twierdzić reżyser, a takie hasła jak pacyfizm to tylko ładnie brzmiące, idealistyczne mrzonki. W pewnych sytuacjach każdy musi opowiedzieć się po którejś ze stron, nie można wciąż mówić o pokoju, gdy przemoc bezlitośnie wchodzi z butami w twoje życie obojętna na twój system wartości. Apoteoza niskich instynktów? Bynajmniej - to po prostu ponura, ale niezwykle prawdziwa refleksja na 
temat ludzkiej natury, od której nie ma ucieczki. 


Po latach "Nędzne psy" nie szokują już tak bardzo, ale i tak wrażenia po seansie są wyjątkowo silne i trudno wyrzucić ten obraz z pamięci. Wraz z upływem czasu wręcz nabiera na wartości i pomimo ponad 35 lat od premiery wcale się nie starzeje i wciąż jest aktualny. To dowód na niezwykły talent Peckinpaha, ale pochwały należą się również autorom zdjęć i montażu (wystarczy wspomnieć scenę przyjęcia w miejscowym kościele, kiedy to pośród panującego zgiełku do Amy powracają obrazy dokonanego na niej gwałtu) oraz aktorom. Bez kreacji Hoffmana, odtwarzającej rolę jego żony Susan George, czy niezwykle sugestywnych prowincjonalnych zbirów, ten obraz nie byłby tym samym. Jednym słowem - klasyka. 


Najcięższa próba




Broken (2006)
dir. Simon Boyes, Adam Mason



Samotnie wychowująca córkę Hope (Nadja Brand) pewnego dnia, zamiast w swoim łóżku, budzi się zakopana żywcem w trumnie w środku lasu. Kiedy udaje jej się wydostać, nieznany napastnik ogłusza ją, po czym kobieta ponownie budzi się - tym razem na chybotliwym pniu, z pętlą na szyi. Każdy nieuważny ruch grozi śmiercią, a jedyną szansą ratunku jest zaszyta w brzuchu Hope żyletka. Dzięki niej udaje się jej oswobodzić, lecz wtedy pojawia się jej tajemniczy prześladowca, który umieścił ją w tym miejscu. Mężczyzna opatruje wycieńczoną kobietę, która od tego czasu ma stać się jego niewolnicą. Porywacz bowiem jest pustelnikiem mieszkającym w szałasie w lesie, a Hope ma dla niego wykonywać prace. Bohaterka szybko odkrywa, że wszelkie próby ucieczki są daremne, ale kiedy stanie się dla niej jasne, że jej córka zginęła z rąk jej prześladowcy, będzie żyła tylko i wyłącznie pragnieniem zemsty.


Obraz Adama Masona i Simona Boyesa to przedstawiciel podgatunku określanego mianem "survival horroru". Co prawda z klasycznym kinem grozy film ten ma niewiele wspólnego - to prędzej thriller, ale "Broken" odbiło się szerokim echem w kręgach miłośników horroru, a to głównie z powodu licznych, naturalistycznie ukazanych, scen przemocy w stylu gore. Należy ostrzec, że co wrażliwsi widzowie mogą mieć problemy z przebrnięciem przez cały seans - są tu zarówno flaki, jak i otwarte złamanie nogi czy też roztrzaskiwanie czaszki. Amatorzy mocnych wrażeń powinni być usatysfakcjonowani, bo efekty prezentują się nad wyraz autentycznie i nie budzą od strony wykonania technicznego żadnych zastrzeżeń. Co się tyczy fabuły, to jest ona intrygująca i wciągająca, twórcy przygotowali dla widza kilka ciekawych zwrotów akcji i całkiem udanie kreują napięcie. Szkoda tylko, że w środku filmu kilkakrotnie ono siada, gdyż akcja bywa miejscami nazbyt rozwleczona. Widać, że scenarzystom zależało na możliwie jak najlepszym i najwiarygodniejszym oddaniu relacji pomiędzy katem i ofiarą (który to zresztą podział ról nie jest tu tak oczywisty, jak się wydaje na pierwszy rzut oka), ale niestety odbija się to też częściowo na dramaturgii obrazu.

Moje wrażenia po seansie były pozytywne - jak na kino nisko budżetowe jest to nad wyraz przyzwoita robota - film zaskakuje i daje do myślenia. Strona techniczna - nie tylko sceny gore - nie budzi żadnych większych zastrzeżeń, a aktorstwo jest nadspodziewanie dobre (a należy zaznaczyć, że całość opiera się głównie na psychologicznej rozgrywce pomiędzy dwójką antagonistów). Pomimo tego muszę się przyznać do uczucia niedosytu. "Broken" nie przyniosło mi pełnej satysfakcji jako całość. Powodem takiego stanu rzeczy są zapewne przestoje pośrodku filmu, ale też finał - niby zaskakujący i robiący mocne wrażenie, a jednak jakby nieco niekompletny. Zabrakło mi przede wszystkim bardziej rozbudowanej rozgrywki pomiędzy bohaterami, poza tym oczekiwałem nieco odmiennego zakończenia. To tyle co do mankamentów - jak widać, film Masona i Boyesa budzi nieco zastrzeżeń, ale i tak wart jest polecenia. Na pewno zostaje w głowie przez jakiś czas po seansie, a miłośnicy gore powinni zobaczyć, że również w brytyjskim kinie w obecnych czasach dzieje się coś ciekawego w tej tematyce.

wtorek, 20 marca 2012

Kręcimy pornola




Zivot i smrt porno bande (2009)
dir. Mladen Djordjevic



Absolwent szkoły filmowej Marko (Mihajlo Jovanovic) przymierza się do nakręcenia pierwszej długometrażowej fabuły. Jako że początki z reguły nie są łatwe, Marko podejmuje się współpracy z twórcą produkcji o charakterze pornograficznym, jednak szybko popada w konflikt ze swym mocodawcą. Kolejnym pomysłem młodego zapaleńca jest założenie porno-kabaretu, który spotyka się ze sporym odzewem, ale jego działalność na terenie Belgradu zostaje zablokowana przez służby policyjne. Wraz z zebranymi przez siebie aktorami Marko decyduje się ruszyć w tournée po kraju. Po jednym z występów danych w małej wiosce trupa poznaje pochodzącego z Niemiec dziennikarza imieniem Franc, który podsuwa Markowi pomysł rejestrowania kamerą na jego zlecenie scen przedstawiających prawdziwe morderstwa... 



"The Life and Death of a Porno Gang" ujrzał światło dzienne mniej więcej w tym samym czasie, co budzący duże kontrowersje "Srpski film". Oba obrazy łączy nie tylko kraj pochodzenia, ale i bardzo podobna tematyka oraz skłonność do epatowania widza okrutnymi obrazami. Mimo tego to właśnie drugi z wymienionych filmów ściągnął na siebie największe gromy (ostro wzięli się za niego m.in. brytyjscy cenzorzy) i odsądzany jest od czci i wiary wszędzie, gdzie się pojawi. Dzieło Mladena Djordjevica przeszło niejako w jego cieniu, niesłusznie zresztą. Przede wszystkim "Zivot i smrt porno bande" jest pozycją dojrzalszą od swego pobratymca, a co za tym idzie - trudniejszą w odbiorze. Reżyser nie ukrywa, że oprócz szokowania jego twór ma także inne zadanie: chodzi tu o dokonanie swego rodzaju diagnozy "choroby" własnej ojczyzny. Obraz Serbii, jaki wyłania się z tej opowieści, jest dalece pesymistyczny, dominuje brud i wszechobecna beznadzieja. "Aktorami" do snuff movies kręconych przez Marko są ochotnicy, ludzie wyzuci ze złudzeń, którzy decydują się na ograbiającą ich z wszelkiej intymności śmierć przed obiektywem.

Z pewnością "Zivot..." nie osiąga ekstremalnego poziomu dosłowności i drastyczności "Srpskiego filmu", stąd może i (nie)sława mniejsza. Paradoksalnie jednak seans jest doświadczeniem jeszcze bardziej nieprzyjemnym. Przede wszystkim nie ma tu specjalnie miejsca na hollywoodzkie klisze, rzecz jest "niewygładzona", że tak to ujmę. To ponura ballada czerpiąca co prawda wzorce z typowo amerykańskiego gatunku, jakim jest kino drogi, ale do cna przesiąknięta bałkańską specyfiką i mentalnością. Spustoszenie duchowo-moralne, jakie widz napotyka w tym obrazie na każdym kroku, czyni go dwukrotnie bardziej przerażającym niż film Srdjana Spasojevića. Nihilistyczna wymowa całości wystarcza za hektolitry krwi, które zaoszczędzono przy kręceniu.

Pełnometrażowy debiut Djordjevica to dowód na to, że intensywne, angażujące i poruszające jednocześnie kino można kręcić za niewielkie pieniądze. Że z otaczającej brzydoty i nijakości da się wycisnąć mocne uderzenie. Patrząc na serbskie wioski, miałem przed oczami polskie byłe pegeery, z wyglądu równie szare i obskurne. Widząc Belgrad, można było dostrzec udającą nowoczesność i "europejskość" Warszawę. Porno banda Marko równie dobrze mogłaby rozwinąć swe podwoje w kraju nad Wisłą. Tylko że w Rzeczpospolitej Polskiej nikt nie zdecydowałby się na nakręcenie tak odważnego obrazu, jak omawiany tytuł. Więc może nie jest aż tak źle? Albo wręcz przeciwnie - jest bardzo źle. Zwłaszcza dla kinematografii. 

Prodotto d' Italia



 Quella villa accanto al cimitero (1981)
 dir. Lucio Fulci


Włoch Lucio Fulci często określany bywa mianem "ojca chrzestnego gore" i zapewne jest w tym wiele racji. Ten jakże płodny twórca do dziś posiada licznych miłośników swego kina, którzy cenią jego umiejętność kreowania sugestywnego klimatu i specyficzną atmosferę jego dzieł. "Dom przy cmentarzu" zaliczany jest przez fanów do jego największych osiągnięć i pochodzi z najlepszego okresu w jego twórczości.

Jest to historia doktora Normana Boyle'a, który wraz z żoną i synkiem wyjeżdża z Nowego Jorku do tytułowej posiadłości pod Bostonem, aby dokończyć badania swego kolegi po fachu, który w niewyjaśnionych okolicznościach popełnił samobójstwo. Szybko staje się jasne, że domostwo kryje jakąś mroczną tajemnicę, do której kluczem może być szczelnie zamknięta piwnica. Wkrótce dochodzi do dziwnych wydarzeń, a Norman postanawia odkryć, co tak naprawdę wydarzyło się na terenie posiadłości. Tymczasem jego rodzina znajduje się w coraz większym niebezpieczeństwie.

Jeżeli mam być zupełnie szczery, to po tych wszystkich pochlebnych opiniach zawiodłem się na tym obrazie. Bynajmniej nie jest to film grozy na miarę choćby "Beyond" czy "Zombie 2". Co prawda tamte filmy również nie były wolne od mankamentów, ale udanie straszyły i charakteryzowały się właśnie tym specyficznym klimatem, który przyciąga do pozycji, które wyszły spod ręki Fulciego. Tutaj niestety nie znalazłem tego, za to reżyser serwuje widzom długie i nużące wprowadzenie, które drażni swym schematyzmem. Rozwiązanie zagadki zdecydowanie zbyt szybko staje się jasne, a tych kilka scen gore (zresztą mocno już postarzałych) bynajmniej sytuacji nie ratuje. Liczyłem na jakieś ciarki na plecach, a pojawiło się jedynie ziewanie. Do tego dochodzą raczej nie najwyższych lotów dialogi, kiepskie aktorstwo, luki w logice i kopiowanie pomysłów z innych obrazów (choćby motyw z przestrogami, które otrzymuje od swej "wyimaginowanej" koleżanki syn Boyle'ów jako żywo przywodzi na myśl jakże podobny chwyt z wcześniejszego o rok arcydzieła Kubricka "Lśnienie" i książki Kinga pod tym samym tytułem). Wszystko to razem sprawia, że czuję się głęboko nieusatysfakcjonowany tym seansem. Na szczęście film od kompletnej porażki ratuje dobrze rozegrana, emocjonująca końcówka, która dowodzi mimo wszystko reżyserskich umiejętności twórcy "Cat In The Brain" w kwestii budowania napięcia i wbijania widza w fotel. Dla tych ostatnich kilkunastu minut warto sięgnąć po tą pozycję - oczywiście, jeśli lubi się tego typu kino.

"Dom przy cmentarzu" jak już wspomniałem, okazał się dla mnie zawodem - zdecydowanie liczyłem na więcej, również w od strony elementów gore. Pomimo tego nie chcę być zbyt surowy w ocenie, mając na względzie wiek tego dzieła i wspomniany finał, który dostarcza nieco rozrywki dla fanów grozy. Ci, którzy preferują nowsze horrory i nie przepadają za dłużyznami, śmiało mogą sobie odpuścić oglądanie. Reszta niech sama oceni. A dla miłośników Fulciego to i tak pozycja obowiązkowa.

piątek, 16 marca 2012

(Nie) Bój się Boga



Begotten (1990)
dir. Elias Merhige


"Bóg umarł!" - taką oto nowinę swego czasu obwieścił światu w swym dziele "Wiedza radosna" wybitny niemiecki filozof Friedrich Nietzsche. Wiek później amerykański reżyser Edmund Elias Merhige potraktował to twierdzenie jak najbardziej dosłownie, kręcąc eksperymentalny obraz pod tytułem "Begotten". Każdy, kto choć natknął się na nazwę tego obrazu musiał zapewne słyszeć o jego najbardziej istotnym, a może też najbardziej kontrowersyjnym założeniu, zgodnie z którym na samym wstępie widzom zaserwowana zostaje długa sekwencja, w której Bóg popełnia samobójstwo przy użyciu brzytwy. Tym, którzy nie zapoznali się jeszcze z tą jakże intrygującą pozycją spieszę wyjaśnić, iż idę tropem tych wszystkich, którzy po obejrzeniu dzieła Merhige'a wyjawiają jego dosyć ważny sekret, choć robić tego zapewne nie powinni. Cały szkopuł bowiem tkwi w tym, że przyszły twórca "Cienia wampira" tożsamość samobójcy zdradza dopiero w trakcie napisów końcowych. Cóż, zabieg dość ryzykowny, ale sądzę, że nie należy przeceniać jego znaczenia. Skupmy się więc na bardziej istotnej kwestii, a mianowicie na tym, co seans "Begotten" ze sobą niesie?

 

Otóż to - film Merhige'a dzieli widzów na dwa skrajne obozy. Jeden z nich twierdzi właśnie, że osławione "Begotten" nie niesie ze sobą kompletnie nic i nie jest niczym więcej jak pretensjonalnym, pseudoartystycznym bełkotem. Drugi zaś rozpływa się w zachwytach, uznając omawianą pozycję za arcydzieło. Zdania plasujące się pośrodku są chyba równie rzadkim zjawiskiem jak Murzyni w szeregach Ku- Klux- Klanu. Szczerze mówiąc - w niniejszej recenzji nie chce mi się i też nie mam zamiaru rozstrzygać, która ze stron ma rację. Moją intencją jest jedynie wyrażenie własnej opinii, nie uzurpując sobie prawa do jedynie słusznych osądów. Stąd też, aby więcej nie owijać w bawełnę, przyznam, że należę do tych, których "Begotten" olśniło i zauroczyło. Poetycki, przepełniony niesamowitością nastrój tego obrazu wprowadził mnie w stan swoistej hipnozy. Malkontenci powiedzą, że przefiltrowane zdjęcia czynią obraz nieczytelnym, a drażniące ucho dźwięki jedynie pogłębiają utrudniony odbiór. Jak dla mnie jednak strona wizualna tego dzieła to chyba jego największy atut. Wprowadza niesamowitą atmosferę - nawet jeśli na ekranie czasem trudno dostrzec szczegóły, sprawia to jedynie, że pojawia się coś w rodzaju emocjonującego niedopowiedzenia, obcowania z czymś niedostępnym, pełnym tajemniczości.

Pojawia się jeszcze kolejne pytanie - czy ta niezwykła forma skrywa coś więcej pod swoją powierzchnią czy też Merhige jedynie sprytnie sugeruje głębsze znaczenia, których tu tak naprawdę nie ma. Nie będę ukrywał, że "Begotten" to pozycja niezwykle trudna, także w warstwie interpretacyjnej. Twórca nie daje widzowi nachalnych wskazówek. Można całość odczytać jako wariację na temat genezy ludzkości - wspomniany motyw samobójstwa Boga, syn człowieczy, itd. W gruncie rzeczy odwołania nasuwają się same, ale mimo tego trudno pokusić się o jednoznaczną wersję interpretacji, powiedzieć z całą pewnością "co autor miał na myśli". Moim zdaniem jest to zresztą plus tej produkcji, gdyż tym samym skłania do myślenia, wyłapywania sensów. Odsłaniania ukrytych znaczeń nie ułatwia bynajmniej fakt, iż jest to film niemy, w trakcie którego nie pada ani jedno słowo. Jedyną wskazówką mogą być pojawiające się na samym początku zdania na czarnej planszy, a pośród nich to najbardziej według mnie kluczowe: "Life is flesh on bones convulsing above the ground".

W takim razie czy "Begotten" to jedynie pusta w środku zabawa formą? Pomysł na etiudę bezsensownie rozciągnięty do ram pełnometrażowego projektu? Mogę w tym momencie odpowiedzieć jedynie za siebie, bo każdy sądzę, że będzie miał inne zdanie co do tych zagadnień. Jest to dzieło ze wszech miar frapujące i fascynujące, a Merhige osiągnął na pewno ogromny sukces, bowiem stworzył film, który wywołuje skrajne opinie i ciągle jest obiektem ożywionych dyskusji. Gorąco polecam, mając jednakowoż świadomość, iż nie każdemu to egzotyczne danie przypadnie do gustu. Nikogo za to nie pozostawi obojętnym. A to chyba najważniejsze. W końcu mawia się, iż nie ma nic gorszego niż przeciętność, czyż nie?

czwartek, 15 marca 2012

Błogosławiona między niewiastami



Deadly Weapons (1973)
dir. Doris Wishman


Lilliana Wilczkowska alias Chesty Morgan zasłynęła jako posiadaczka anormalnie dużego biustu (obwód: 185,42 centymetry). Owe naturalne przymioty zapewniły jej krótkotrwałą karierę i popularność, których podstawą były dwa zrealizowane w 1973 roku obrazy: "Double Agent 73" i "Deadly Weapons". Oba tytuły, nakręcone w tych samych lokacjach z udziałem tej samej ekipy, to sexploitation czystej wody. Dziś często wymieniane są one pośród najgorszych filmów wszech czasów. Nic dziwnego że dalszy dorobek Chesty na polu aktorstwa eufemicznie określić można jako skromny. Największym jej osiągnięciem pozostanie występ u boku Donalda Sutherlanda w "Casanovie" Felliniego, tyle że zaznaczyć należy, iż sceny z jej udziałem zostały praktycznie całkowicie usunięte z ostatecznej wersji filmu. Poza tym na temat tej polskiej Żydówki wiadomo stosunkowo niewiele, gdyż przez lata skutecznie unikała ona kontaktów z mediami.


 
Będący przedmiotem poniższej recenzji "Deadly Weapons" to klasyczny przykład produkcji grindhouse'owej, czyli przeżywającego największy rozkwit w latach 70-tych nurtu, który dziś, za sprawą Tarantino i Rodrigueza, przeżywa swoisty renesans. Fabuła jest w tym przypadku kwestią drugo-, jeśli nie trzeciorzędną. Liczy się przede wszystkim przemoc i duża dawka golizny. Kiedy na ekranie mamy do czynienia z taką postacią jak Chesty Morgan (tu występująca pod pseudonimem Zsa Zsa), można być spokojnie pewnym że owa dawka golizny będzie jeszcze dwukrotnie większa. Ewentualne wątpliwości w tej kwestii rozwiewają już pierwsze kadry, w których to olbrzymie piersi głównej bohaterki wypełniają cały ekran. Właścicielka intensywnie je ugniata, wyraźnie zainspirowana do tego wskazówkami reżyserki. Później ów motyw będzie powtarzał się jeszcze często, wskazując dobitnie, iż to właśnie atrybuty hojnie obdarzonej aktorki są pierwszoplanowymi bohaterkami historii. Innym dowodem na potwierdzenie tej tezy może być wątłej budowy intryga, w której odtwarzane przez Chesty dziewczę dokonuje okrutnej zemsty na zabójcach swego chłopaka. Zemsty przy użyciu piersi. Mówiąc wprost: wyzuci z moralnych zasad gangsterzy zginą uduszeni gruczołami mlekowymi rozgoryczonej kochanki.

Jeśli istnieje jakiś powód, dla którego dzieło Doris Wishman obejrzeć warto, to jest nim bez wątpienia właśnie oryginalny pomysł, który legł u podstawy całego przedsięwzięcia. Zostać uduszonym przez biuściastą panienkę - zdecydowanie ciekawa perspektywa. Niestety, poza frapującą ideą wyjściową, "Deadly Weapons" do zaoferowania nie ma zbyt wiele. O poziomie aktorstwa niech świadczy fakt, że dorodna Polka musiała być dubbingowana ze względu na swój koszmarny akcent, a jej mimika sprowadza się do jednego zamglonego spojrzenia otumanionego narkotykami cielaka. Co się zaś tyczy jej szeroko omawianych tutaj walorów, to ich oglądanie również nie należy do zbyt wielkich przyjemności (taki żart słowny). Z wyglądu przypominają one krowie wymiona, z  tą różnicą, że są od nich nieco brzydsze. Kwestie techniczne, takie jak zdjęcia czy montaż pominąć należy litościwym milczeniem. Dla niektórych atutem może być jeszcze udział Harry'ego Reemsa, trzeba jednak od razu uprzedzić, że tym razem na planie swoje główne narzędzie pracy pozostawił on schowane w spodniach.

"Deadly Weapons" to film głupi w takim stopniu, jak tylko kino eksploatacji głupie być może. Czyli bardzo. Dla jednych to najlepsza rekomendacja, inni nawet nie tkną tego typu bezwstydnego gniota. Co ja plotę: pewnie nawet nie będzie im dane o nim usłyszeć. Ja usłyszałem. Nie wiem, czy to powód do radowania się. Raczej przyczynek do zaspokojenia ciekawości. Nie był to może tym razem pierwszy stopień do piekła, ale i tak pośmiać się momentami można. 

wtorek, 13 marca 2012

Rolling Stoned



Stoned (2005)
 dir. Stephen Wooley

Obraz Stephena Woolleya opowiada o ostatnich trzech miesiącach z życia Briana Jonesa, gitarzysty i założyciela The Rolling Stones, który 3 lipca 1969 roku został znaleziony martwy w basenie na terenie swej posiadłości. Film skupia się na relacjach pomiędzy Jonesem a zatrudnionym przez niego budowlańcem Frankiem Thorogoodem i stawia tezę, jakoby to właśnie ten robotnik był sprawcą zagadkowej śmierci muzyka, oficjalnie uznanej za nieszczęśliwy wypadek. Twórcy opierali się na przedśmiertnym wyznaniu samego Thorogooda, jak też kilku książkach dotykających tego tematu, m.in. "Paint It Black" Geoffreya Giuliano i "The Murder Of Brian Jones" Anny Wolin.


Opowieść rozpoczyna się od sceny ukazującej utopionego Jonesa (Leo Gregory), po czym akcja cofa się trzy miesiące wstecz, aby ukazać wydarzenia, które doprowadziły do tej tragedii. Do posiadłości upadłego i odizolowanego od świata rockmana przybywa budowlaniec Frank (Paddy Considine), aby wyremontować jego rezydencję. Z czasem Brian zaprzyjaźnia się ze swym pracownikiem i w pewien sposób przywiązuje do niego. Ich relacja jest jednak dosyć specyficzna, ledwo wyczuwalnie podszyta swego rodzaju perwersją - Jones lubi upokarzać prostego robotnika, zaś ten uważa swego pracodawcę za "ciotę". Pomimo tego związek pomiędzy nimi zacieśnia się - Frank w pewien sposób stara się roztoczyć opiekę nad muzykiem, a ten odkrywa przed nim nieznany mu dotąd, dekadencki świat używek i rozpustnych uciech?

To, czego mi najbardziej zabrakło w "Stoned", to głębsze ukazanie relacji pomiędzy Jonesem a poszczególnymi członkami jego zespołu - widz nie dowiaduje się na ten temat praktycznie niczego. Jest tu sporo retrospekcji, w których ukazano początki Stonesów, burzliwą przeszłość bohatera czy jego związek z Anitą Pallenberg, ale to wydaje się niewystarczające. Nawet przyjaźń z Keithem Richardsem i późniejsze oziębienie stosunków ze względu na dziewczynę zostały jedynie lekko zarysowane. Poza tym jednak jest to bardzo przyzwoita robota, stąd też dziwią mnie liczne krytyczne opinie w recenzjach i choćby fakt, iż dystrybutor nie zdecydował się na wprowadzenie filmu do kin. Szkoda, albowiem moja opinia jest jak najbardziej przychylna - przedstawiona historia jest wciągająca, sprawnie i z polotem opowiedziana. Na plus należy zapisać zgrabnie wystylizowane zdjęcia, które cieszą oko, dobre aktorstwo większości odtwórców ról (przede wszystkim dwójki głównych antagonistów - Gregory'ego i Considine'a), a także muzykę. Pojawił się zarzut, że na ścieżce dźwiękowej zabrakło muzyki samych Stonesów i zapewne należy zapisać to na minus, ale spokojnie można też przymknąć oko na owy mankament, nie brak tu bowiem naprawdę dobrych rockowych kawałków z okresu (i nie tylko - w pewnym momencie pojawiają się nawet The White Stripes z coverem "Stop Breaking Down").

"Stoned" zapewne niektórzy mogliby uznać za hołdowanie teoriom spiskowym (w końcu do dziś śmierć Jonesa jest tajemnicą) albo też powiedzą: "co to za film o Stonesach, w którym brak ich muzyki?" Ja jestem jednak zdania, że obraz Woolleya jest w dużej mierze niedoceniony - to zapewne najciekawszy film biograficzno - muzyczny ostatnich kilku lat. Co prawda nie jest to dzieło na miarę choćby głośnego "The Doors" Olivera Stone'a, ale z pewnością jest to pozycja godna uwagi. Ja ze swej strony mogę jedynie powiedzieć, że jestem usatysfakcjonowany i gorąco polecam - zwłaszcza fanom najdłużej grającego zespołu rockowego na świecie.

sobota, 10 marca 2012

Killing Them Softly




Sex Wish (1976)
dir. Zebedy Colt



Edward Earle Marsh, lepiej znany pod pseudonimem Zebedy Colt, w annałach zapisał się jako jedna z najbardziej wyrazistych gwiazd produkcji z półki „tylko dla dorosłych” lat 70-ych. Wielokrotnie stawał również po drugiej stronie kamery, reżyserując sporą większość filmów, w których występował. Do najgłośniejszych pozycji z jego dorobku należy bez dwóch zdań „Sex Wish”, przedstawiciel nurtu „roughies”, okrutnych i zdeprawowanych obrazów, opartych w większości na scenach gwałtów i upokorzeń. Tytuł dzieła Colta nawiązuje wprost do klasycznego „Życzenia śmierci” w reżyserii Michaela Winnera, fabularnie będąc wariacją na temat starego, dobrego motywu zemsty.



W roli głównej oglądamy tu legendę branży, Harry’ego Reemsa, który wciela się w mężczyznę poszukującego mordercy swej narzeczonej. Krążący po mieście psychopata przed zadaniem śmierci za pomocą ukrytego w lasce ostrza, znęca się nad swymi ofiarami i wykorzystuje je seksualnie...

Zgodnie z powszechną opinią, „Sex Wish” uznawane jest za jeden z najbardziej "niegrzecznych" przejawów kina XXX swych czasów. Mimo jednak, że trudno byłoby uznać ów obraz za całkowicie niewinny i nieszkodliwy, muszę stwierdzić, że jego zła sława jest nieco przesadzona. Decyduje o tym przede wszystkim skromny budżet, jakim dysponowała ekipa oraz naiwny, czysto pretekstowy scenariusz. Sceny zabójstw nie należą do szczególnie brutalnych, zaś poprzedzające je sekwencje poniżeń i seksualnej przemocy wypadają często dosyć sztucznie za sprawą kiepskiej gry aktorskiej. Pozytywnie, na tle innych odtwórców, prezentuje się tutaj sam Colt, który wciela się w cierpiącego na rozdwojenie jaźni zwyrodnialca – homoseksualistę (prywatnie aktor również był zdeklarowanym gejem). Reems, któremu nie można odmówić pewnego naturalnego talentu, tym razem wypada raczej drętwo i  bezbarwnie, a jego prywatna krucjata przeciwko zbrodniarzowi wywołać może na twarzy widza uśmiech politowania, w kontekście jurności jego bohatera, który pomimo żałoby nie jest w stanie przepuścić żadnej niewieście.

Choć „Sex Wish” w kręgach miłośników undergroundowej eksploatacji uchodzi za pozycję kultową, ja osobiście poczułem się lekko zawiedziony. Nie znajdziemy tutaj tej smakowitej, ciężkiej atmosfery, która cechowała choćby takie „Forced Entry”, nie ma również miejsca na szokujące elementy gore. Klimat owej produkcji wydał mi się wręcz letni. Ma to swoje dobre i złe strony: film Colta wprawdzie nie „wali po łbie”, ale też seans upływa w gruncie rzeczy szybko i przyjemnie. Pod warunkiem, że wierzycie w to, ze pornografia może Was zbawić. 


niedziela, 4 marca 2012

Much Ado About Blowjob



Inside Deep Throat (2005)
dir. Randy Barbato, Fenton Bailey


Kiedy "Głębokie gardło" weszło na ekrany amerykańskich kin w 1972 roku, w publicznej debacie rozgorzała istna wrzawa. Filmy porno trafiające do oficjalnej, szerokiej dystrybucji - dla niektórych była to rzecz nie do przyjęcia. Zaczęto utyskiwać nad upadkiem moralnych wartości, który - jak głoszono - wkrótce bez cienia wątpliwości doprowadzi do jednoczesnego upadku największej demokracji świata. To, że krucjata przeciwko skromnemu filmikowi z półki "tylko dla dorosłych" stoi w oczywistej sprzeczności z głoszonymi w tym kraju hasłami wolności i hołubionymi swobodami obywatelskimi, nie przyszło rzecz jasna do głowy żadnemu z prawicowo ukierunkowanych przeciwników dzieła. Tymczasem głupiutka komedia erotyczna nikomu do tej pory nieznanego Gerarda Damiano błyskawicznie urosła do rangi legendy. I tam już pozostała po dziś dzień.

 
Nakręcony ponad trzydzieści lat od premiery rzeczonego dzieła dokument Randy'ego Barbato i Fentona Baileya skupia się zarówno na procesie powstawania tej najsłynniejszej produkcji XXX w historii, jak i na konsekwencjach, jakie towarzyszyły jej rozpowszechnianiu. Włączyć w to należy w szczególności sprawy sądowe wytoczone twórcom oraz właścicielom kin. Jedna z nich zakończyła się skazaniem Harry'ego Reemsa, gwiazdora przemysłu porno z przypadku, który w  filmie wcielił się w postać jurnego doktora Younga. Główna atrakcja "Głębokiego gardła", odznaczająca się niezwykłymi umiejętnościami (patrz: tytuł) Linda Lovelace uniknęła tego typu nieprzyjemności, jednak, koniec końców, i dla niej przygoda z filmową pornografią okazała się początkiem życiowego piekła. Obserwując przewijających się przez ekran konserwatywnych inkwizytorów pieniących się na samo wspomnienie obrazu Damiano, trudno nie odnieść wrażenia, iż to właśnie nieprzejednanie i ograniczenie tego typu ludzi odpowiedzialne są za życiowe dramaty poszczególnych person zaangażowanych w projekt.

Na szczęście "Głęboko w gardle" nie jest historią z gruntu przygnębiającą. Nie jest też ona bynajmniej pozbawiona sporej ilości akcentów humorystycznych. Zebrane tu anegdoty składają się na barwny i dowcipny obraz Ameryki posthipisowskiej. Ameryki czasów, gdy za tworzenie zakazanych produkcji spod znaku potrójnego X brali się nie biznesmeni, a młodzi zapaleńcy pragnący znaleźć swój wyłom do świata show biznesu. Wtedy proces kręcenia tego typu filmów przypominał jeszcze radosny rozgardiasz, a nie wielką machinę do zbijania pieniędzy. Dają temu świadectwo zarówno takie postaci jak reżyser "Gardła", dziś stateczny staruszek żyjący w otoczeniu najbliższych, jak i rozliczni rozmówcy zafascynowani fenomenem jego tworu, do których zaliczają się: piewca złego smaku John Waters, pisarz Gore Vidal, mistrz horroru Wes Craven czy "papież" pornografii Larry Flynt.

Pracę Barbato i Baileya ogląda się z niesłabnącym zainteresowaniem, chłonie się ją jak kapitalnie rozpisaną fabułę z pierwszorzędną dramaturgią i ciągłymi zwrotami akcji. Autorom udało się wskrzesić tu cudowny klimat złotej ery porno, a przy tym opowiedzieć historię zadziwiającą i pouczającą jednocześnie. Zdecydowanie jeden z najlepszych dokumentów. Nie tylko na ten temat, nie tylko w XXI wieku. W ogóle. Dla kochających kino, we wszelkich jego przejawach. 

The Evil That Men Do



Philosophy of a Knife (2008)
dir. Andrey Iskanov

Działająca w czasie II wojny japońsko-chińskiej i II wojny światowej pod dowództwem generała Shirō Ishii jednostka 731 dopuściła się niesłychanych zbrodni pod przykrywką badań nad bronią biologiczną i chemiczną. Jej budzące grozę dokonania zostały przedstawione w drastycznym obrazie chińskiego reżysera Tun Fei Mou "Hei tai yang 731" oraz jego równie niesławnej kontynuacji "Laboratorium Diabła". Temat najwyraźniej w mniemaniu filmowców nie został wyczerpany, skoro w 2008 roku postanowił sięgnąć po niego Andrey Iskanov, twórca ciepło przyjętych przez horrorową publikę filmów "Gvozdi" i "Wizje cierpienia".

W "Philosophy of a knife" rosyjski reżyser postanowił opowiedzieć o jednostce 731 w formie dokumentu, mieszającego "gadające głowy" z licznymi sekwencjami fabularnymi, ukazującymi pracę oddziału. W tym miejscu mała poprawka - nie "gadające głowy", a jedną (słownie: jedną) "gadającą głowę", którą jest Anatoly Protasov, lekarz i uczestniczący w procesach w Khabarovsku tłumacz. Fakt, że twórcom tej pozycji nie udało się pozyskać wielu rozmówców, wydaje mi się wielce znaczący, dużo bowiem mówi o całym przedsięwzięciu.

Ale po kolei: po obraz Iskanova sięgnąłem zachęcony licznymi opiniami. że to dzieło wyjątkowo brutalne i nieprzyjemne w odbiorze. Z jednym muszę się zgodzić: "Philosophy of a knife" przyjemne w odbiorze nie jest. Nie dlatego jednak, że jest do tego stopnia szokujące, aby seans stał się męką. Nie dlatego też, że zburzyło mój ciężko zapracowany w ciągu dnia spokój ducha. Ów film męczy, bo - pozwolę sobie być dosadnym - ciągnie się jak flaki z olejem. Nieco ponad cztery godziny seansu to droga przez mękę. Na ekranie toczy się spektakl bezlitosnej nudy, którą ktoś dla żartu postanowił określić mianem "dokumentu". Informacji, które chcieliby nam wyjawić twórcy, jest tu tyle co kot napłakał. Jedynie na wstępie serwuje się widzowi garść suchych faktów przeczytanych przez narratora z podręcznika do historii. Później następuje ciąg nieudolnie wyreżyserowanych scenek, które mają być czymś na kształt "rekonstrukcji" eksperymentów dokonywanych przez generała Ishii i jego podwładnych. Oglądamy więc dorodne niewiasty z Rossiji, którym ciężkie warunki więzienne nie przeszkadzają bynajmniej w malowaniu rzęs i starannym strzyżeniu owłosienia w okolicach intymnych. Nic dziwnego, że podkochują się w nich japońscy strażnicy. Takie to zadbane to słowiańskie plemię...

Inwencja w mnożeniu karygodnych bzdur w pewnym momencie się najwyraźniej twórcom skończyła, bo na pół godziny przed końcem rzecz zamienia się w jeden długi monolog Protasova opisującego swoje wspomnienia z okresu po wojnie (wspomniane procesy). Zwieńczeniem jest budząca zażenowanie pogadanka w wydaniu narratora (gdzie się pan podziewał panie narratorze?) o pamięci, jaką ludzkość winna jest ofiarom wojny po obu stronach barykady. Gdyby nie me serce z kamienia, to bym się wzruszył do łez...

Jak już wspomniałem, trzonem historii (?) są przeciągnięte ponad miarę sekwencje tortur i krwawych badań, jakim Japończycy poddawali swych więźniów (w większości, chińskiego pochodzenia, ale twórcy upomnieli się także o rosyjskich męczenników). Wlokące się w ślimaczym tempie, chaotycznie zmontowane, amatorsko zagrane wizualizacje są tu celem samym w sobie. Miejscami można wręcz odnieść wrażenie, że cała ta szopka z kręceniem "dokumentu" to zwyczajna podpucha służąca reżyserowi za wymówkę dla jego psychodelicznych, przepełnionych mięchem i wydzielinami ciała wizji. Żeby one jeszcze zrobione zostały na jakimś przyzwoitym poziomie, to może nie miałbym nic przeciwko. Niestety, efekty gore (których autorem jest sam reżyser) w "Philosophy of a knife" to gumowa tandeta. Ich chałupnicze wykonanie stara się tu zatuszować poprzez postawienie na czarno-biały obraz i rwany, "nowoczesny" montaż, o którym wspomniałem już kilka zdań temu. Ekstremalne to jest. Ekstremalnie niefajne.

Film Iskanova to czystej wody eksploatacja, której stara się dorobić artystyczną "gębę" i zasłonić przed ewentualnymi zarzutami o epatowanie tanią makabrą poprzez powagę tematu, jaki się tu porusza. Mimo tego "Philosophy" na kilometr śmierdzi niskobudżetową popeliną. Nadanie przedsięwzięciu monstrualnych rozmiarów tylko pogarsza sprawę. Z całości wykorzystanego materiału spokojnie można by wykroić rzecz o połowę krótszą, a i tak byłoby to zapewne za dużo. Jeśli bowiem szukacie rzetelnej lekcji historii popartej badaniami i dokumentami, to sięgając po ten tytuł, popełniacie ogromny błąd. Lepiej już poszukać literatury na ten temat albo powtórzyć sobie "Man behind the sun". Zło czai się, jak widać, nie tylko w nieludzkim traktowaniu drugiego człowieka. Czasem większym złem są źle nakręcone filmy.