wtorek, 10 kwietnia 2012

Gdziecikwiaty



Riot on Sunset Strip (1967)
dir. Arthur Dreifuss



Na długo zanim ruch kontrkulturowy i hipisowska rewolucja zostały dostrzeżone przez amerykańskie kino mainstreamowe, swoje zainteresowanie nimi wykazało zawsze bacznie obserwujące wszelkie zmiany i nowe zjawiska kino eksploatacji, które w latach 60-ych XX wieku działało już nader prężnie, do czego walnie przyczynili się twórcy pokroju Rogera Cormana. Kręcone niskim kosztem obrazy bez problemu przyciągały do sal kinowych spragnioną wrażeń publiczność, a cóż innego w drugiej połowie dekady obyczajowych przemian i wstrząsów mogło wydawać się bardziej intrygujące niż ogarniająca cały kraj fala "flower-power" i młodzieżowy bunt na skalę wcześniej niespotykaną. 


Wypuszczony na ekrany w 1967 roku "Riot on Sunset Strip" w bezpośredni sposób nawiązuje do zamieszek, jakie rozpętały się Jesienią 1966 w Hollywood w związku z wprowadzeniem godziny policyjnej, która to decyzja skierowana była przeciwko spędzającym wieczory w okolicznych klubach młodocianym amatorom muzyki rockowej. Dzieci-kwiaty postanowiły dać wyraz swemu niezadowoleniu i frustracji w serii protestów. Twórcy tego klasycznego hippie-exploitation skwapliwie wykorzystali owe wydarzenia, na ich kanwie osadzając historię dziewczyny z rozbitego domu, która trafia do "niewłaściwego towarzystwa", gdzie normą są narkotykowe odloty i włamania do domów praworządnych obywateli. Buntownicza postawa pozwala jej w końcu zwrócić na siebie uwagę ojca, który jest zarazem miejscowym kapitanem policji, jednak cena, którą przyjdzie jej za to zapłacić będzie wysoka...

Podstawowym atutem obrazu Arthura Dreifussa są okoliczności jego powstania: ekipa kręciła film niemalże równocześnie z wydarzeniami, o których opowiada, w prawdziwych lokalizacjach, uchwycając tu i ówdzie gorączkę, jaka ogarnęła hollywoodzkie Sunset Strip i okoliczne rejony. Udało się także zaangażować w produkcję kilka popularnych w tamtym czasie grup tworzących garażowego rocka, spośród których przed kamerą pojawiają się The Standells i The Chocolate Watch Band (którego wokalista zresztą wygląda i zachowuje się jak kalka Micka Jaggera). Od strony fabularnej jest to przyciężka opowieść o konflikcie pokoleń, z obowiązkowym morałem i happy endem, która brak polotu nadrabia jednak takimi scenami jak sfilmowana w zwolnionym tempie sekwencja kwasowego "tripu" głównej bohaterki.

"Riot on Sunset Strip" odznacza się niedostatkami i grzechami właściwymi dla tego typu produkcji z okresu, włączając w to aktorstwo na poziomie soap-opery i liczne scenariuszowe naiwności. Z nich również wynika cały urok tejże pozycji, pod warunkiem oczywiście, że budzą one w nas rozrzewnienie pomieszane z rozbawieniem, a nie znużenie i irytację. Począwszy od otwierającej film, pełnej patosu przemowy narratora, aż po finałowe odkupienie, przeżywamy nostalgiczną podróż w czasy bezpowrotnie minione.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz