czwartek, 5 kwietnia 2012

All That Glam!



 The Rocky Horror Picture Show (1975)
dir. Jim Sharman



Zrealizowany w oparciu o sceniczne show Richarda O'Briena musical Jima Sharmana to dzieło wyjątkowe. Choć w momencie premiery spotkał się z niechętnym odbiorem, to po dziś dzień wyświetlany jest w wybranych amerykańskich kinach, a na seanse przychodzą kolejne pokolenia jego zagorzałych entuzjastów. Owe seanse często przeznaczone są dla fanów, którzy przebrani za postacie z filmu wykonują razem z nimi poszczególne songi z filmu. Niezwykłe? Być może. Ten, kto jednak widział "The Rocky Horror Picture Show" choć raz, ten z pewnością nie powinien się dziwić tak silnemu odbiorowi filmowego przekazu w tym przypadku.


Fabuła filmu jest prosta: świeżo zaręczeni Janet (Susan Sarandon) i Brad (Barry Bostwick) podróżują przez pogrążony w mroku las, gdy nagle ich samochód odmawia posłuszeństwa. Pośród rozszalałej ulewy znajdują schronienie w zamku należącym do niejakiego doktora Frank-N-Furtera (Tim Curry), osobnika nad wyraz ekscentrycznego i, jak się zdaje, niebezpiecznego. Frank właśnie zorganizował wielkie przyjęcie związane z ukończeniem jego prac nad człowiekiem idealnym. Młodzi przybysze, chcąc nie chcąc, zmuszeni są uczestniczyć w tym niezwykłym wydarzeniu.

Po pierwsze: jedno ważne zastrzeżenie. Obraz Sharmana to klasyk i najprawdziwsze dzieło kultowe (rozumiane w sposób wręcz dosłowny, bo "RHPS" otoczone jest przez swych wyznawców prawie religijnym kultem), tyle że nie dla każdego. To nie żaden "Grease" ani "Hair", czyli pozycje, które kocha każdy praktycznie kinoman. To dzieło przeznaczone dla specyficznego kręgu odbiorców. Można je darzyć uwielbieniem lub ewentualnie go nie znosić.

"Rocky..." to komedia, horror i musical w jednym. To także zręczny i inteligentny pastisz, w którym aż roi się od cytatów i hołdów dla legend filmowej grozy i fantastyki, o czym świadczyć może już lecąca w trakcie napisów początkowych piosenka "Science Fiction/Double Feature" czy towarzyszące peanom transseksualnego Franka pod adresem Fay Wray logo wytwórni RKO. Właśnie - kolejny ze znaków rozpoznawczych przedsięwzięcia spółki Sharman / O'Brien (ten drugi - oprócz współtworzenia scenariusza zagrał tu również postać kamerdynera Riff Raffa) i hasło - klucz jednocześnie, czyli osoba odzianego w damskie fatałaszki transwestyty z kosmosu, dra Frank-N-Furtera. Odśpiewany przez niego w ramach wizytówki energetyczny song "Sweet Transvestite" to jedno z najwspanialszych "wejść" w historii kina. Zaś odtwarzający jego rolę Tim Curry już nigdy po obejrzeniu rzeczonego dzieła nie będzie tym samym specjalistą od mało znaczących, drugoplanowych ról. Curry to de facto Frank. Furter to Tim. Czy jakoś tak... W każdym razie - w dalszym ciągu niepojętym dla mnie jest, w jaki sposób ktoś o tak niebywałym talencie i ogromnej ekspresji dał się wpędzić w telewizyjne adaptacje prozy Kinga i inne chałtury. 



Nie chcę słodzić dalej w tym monotonnym tonie, stąd krótka jedynie wzmianka o ścieżce dźwiękowej - nie ma się co dziwić, że niektórzy fani tak ochoczo wylegają w trakcie pokazów przed ekran, aby odśpiewywać wraz z rozwojem akcji kolejne utwory. Każda piosenka z osobna to błyskawicznie wpadający w ucho hit. Po prostu ciężko nie nucić, gdy się po raz kolejny słyszy. A nucić to z kolei zdecydowanie za mało.

"The Rocky Horror Picture Show" wypływa gdzieś z samego środka umysłu perwersyjnego. Umysłu, który na równi z fetyszyzmem i ideałami obyczajowej rewolucji umiłował sobie stare kino w czerni i bieli oraz gotycki sztafaż, który już w kolejnej dekadzie znajdzie swój jeszcze wyrazistszy wydźwięk (sic!) w twórczości takich grup jak Bauhaus czy Sisters of Mercy. Wszystko jednak zaczęło się znacznie wcześniej, od takich muzyków jak David Bowie czy Marc Bolan. Zaczęło się od glamu. I o tym właśnie opowiada 

 "Rocky Horror". 



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz