sobota, 21 kwietnia 2012

Czerwona Sonja z planety Krypton


Supergirl (1984)
 dir. Jeannot Szwarc





Superman. Nie tyle superbohater z komiksu, raczej amerykańska chluba, ikona, symbol narodowy. Nadczłowiek, który przybył z odległej planety, aby osiedlić się nie gdzie indziej, jak w Stanach Zjednoczonych. Bez wątpienia jest to duży powód do radości i dumy. Jednak najwyraźniej nie dla wszystkich - takim feministkom na ten przykład odziany w rajtuzy macho musiał być nie w smak. Ale i temu można przecież zaradzić. Nakręcona w sześć lat po głośnym obrazie Richarda Donnera "Supergirl" to kolejne dziecię producenckiego duetu Salkindów i zarazem żeńska odpowiedź na herosa z Metropolis.

W gruncie rzeczy, "Supergirl" jest dla serii o Supermanie tym, czym była "Czerwona Sonia" dla filmów o Conanie, z tą różnicą, że dzieło Jeannota Szwarca (pamiętanego głównie jako reżyser drugiej części "Szczęk") jest jeszcze gorsze niż obraz Richarda Fleischera o rudowłosej wojowniczce. Pierwotnie na ekranie pojawić się miał, niejako w ramach "błogosławieństwa", sam Christopher Reeve, jednak aktor zrezygnował z tego wątpliwego zaszczytu. Zamiast Marlona Brando i Gene'a Hackmana mamy tu Petera O'Toole i Faye Dunaway, styl Johna Williamsa zręcznie imituje Jerry Goldsmith. Żadne jednak zabiegi nie były w stanie uratować czerstwego scenariusza, który do dziś budzić musi konsternację i zażenowanie.


Krewnej Supermana przychodzi zmierzyć się z wiedźmą Seleną (Dunaway), która - jak każdy szanujący się czarny charakter - marzy o panowaniu nad światem. Odziana w seksowny strój z kusą spódniczką dziewczyna nie z tego świata skutecznie, raz za razem, krzyżuje jej plany. A to stoczy bój z ożywioną koparką (tak, tak, właśnie tak!), a to podkradnie jej ukochanego, a to w końcu unicestwi wielkiego kartonowego demona, który przywodzi na myśl Eda Huntera z występów Iron Maiden. Fabularnie jest to pomieszanie science-fiction z baśniowymi motywami zaczerpniętymi z "Czarnoksiężnika z krainy Oz" i "Królewny Śnieżki". Realizacyjnie zaś - kicz, tandeta, bezguście.

Oczywiście takie ujęcie tematu ma też swojej dobre strony: "Supergirl" to twór tak infantylny i cudaczny, że siłą rzeczy musi wywoływać u widza uczucie wesołości. Gafa goni bowiem gafę, absurd się panoszy. Film Szwarca idealnie nadaje się do wielokrotnego oglądania (przestrzegam jednak: nie na trzeźwo!) i wyłapywania kolejnych smaczków. Dlaczego na przykład O'Toole w roli dumnego Zaltara paraduje po ekranie w jakimś wyliniałym swetrze? Czyżby zabrakło funduszy na kostium i aktor był zmuszony występować w prywatnych ubraniach? A może po prostu połapał się w jakie bagno się władował i odmówił przebierania się do kolejnych scen? To oraz wiele innych pytań, pozostanie zapewne na zawsze słodką tajemnicą realizatorów. Tak jak oni jedynie wiedzą, jak można stworzyć z premedytacją tak perfidnego gniota.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz