Love Camp 7 (1969)
dir. Lee Frost
Nazisploiattion to bez cienia wątpliwości jeden z najbardziej zepsutych i zdegenerowanych odłamów kina eksploatacji. Podgatunek, którego "okres świetności" przypadł na lata 70-te, opierał się przede wszystkim na wyciskaniu grzesznych uciech i wstydliwych podniet z nazistowskiej ideologii i tematyki Holocaustu. Osadzane przeważnie w realiach obozów koncentracyjnych filmy skupiały sie na epatowaniu obrazami seksualnej przemocy i tortur, które pozostawały w bezustannej symbiozie z fetyszyzmem hitlerowskiej symboliki. Swastyka jako emblemat erotycznego terroru, ludobójstwo i tragedia milionów jako przyczynek do taniej, niewysublimowanej rozrywki. Rzadko kto otwarcie przyznałby się do czerpania przyjemności z tego typu produkcji, a jednak jeszcze trzy dekady temu masowo zalewały one grindhouse'owe teatry rozpusty. W kręceniu tego typu pozycji przodowali zwłaszcza hołdujący wszelkiej tandecie Włosi. A jednak palma pierwszeństwa w tym szczególnym przypadku przypada nie wielbicielom makaronu pod każdą postacią, a tym, których uparcie starali się oni podrabiać, Amerykanom mianowicie. Powstały w 1969 roku "Love Camp 7" zgodnie uznawany jest przez znawców tematyki za pierwszy przykład nazi exploitation w dziejach.
Wyprodukowany przez Davida F. Friedmana, który później był odpowiedzialny za powstanie innego klasyka nurtu, niesławne "Ilsa, She Wolf of the SS", film opowiada historię dwóch agentek wywiadu wysłanych przez Aliantów do niemieckiego obozu dla kobiet, gdzie mają nawiązać kontakt z będącą w posiadaniu niezwykle istotnych pod względem strategicznym informacji panią naukowiec. Aby wykonać swą misję, będą zmuszone do prostytuowania się i wszelakich upokorzeń...
Już ten krótki opis fabuły zdradza jakie cele przyświecały powstaniu tejże produkcji. Panowie w wypolerowanych oficerkach i nieodziane niewiasty, seks i przemoc, degrengolada i fantazja na granicy bezwstydu. Wychodząc od faktów znanych, ale notorycznie pomijanych w historycznych opracowaniach ("dom publiczny" na terenie Auschwitz chociażby, o którym to przybytku wspomina się nader niechętnie) twórcy zaproponowali wysoce niestosowną bajkę dla dorosłego widza, w której wszystkie elementy podporządkowane zostały nadrzędnemu celowi, jakim jest prezentacja rozmaitych form fizycznego i psychicznego upodlenia. Nic dziwnego, że z natury niezwykle surowi i restrykcyjni brytyjscy cenzorzy odmówili przyznania filmowi certyfikatu wiekowego i wciągnęli go na listę tytułów zakazanych. Podobna sytuacja miała zresztą miejsce w wielu innych państwach, m.in. w Australii.
Co najciekawsze w tym wszystkim, to to, że "Love Camp 7" jest pozycją, której nie sposób traktować poważnie. Niedbale zrealizowany, pełen złego aktorstwa i cudacznych linii dialogowych obraz przez cały czas trwania wywołuje u widza szyderczy śmiech pomieszany z jednoczesnym niedowierzaniem: czy rzeczywiście ktokolwiek byłby w stanie uwierzyć we wszystkie nagromadzone tutaj bzdury i niedorzeczności? Liczne sceny brutalnej przemocy i wykorzystywania są, oczywiście, bardzo niegrzeczne i - jak na swoje lata - bardzo odważne, ale podglądane pazernym okiem współczesnego entuzjasty uciech ekstremalnych bynajmniej już nie szokują. Wartym wyróżnienia aspektem seansu jest za to postać sadystycznego komendanta obozu, w którego brawurowo wciela się odpowiedzialny również za scenariusz Bob Cresse. Jego wygłaszane z werwą, potoczyste monologi w sposób wręcz nienaturalny wyróżniają się na tle ogólnej miernoty większości wykonawców.Demoniczny i komiczny zarazem, Cresse tworzy figurę wprawdzie na wskroś groteskową, ale wyrazistą i wartą zapamiętania.
Nie będę tutaj tłumaczył takich banalnych kwestii, jak to, że wszelkiej maści bigoteria i dewoci sensu w "Love Camp 7", jak i wszystkich późniejszych naśladownictwach nie znajdą. To typ kina, które Jankesi określają przymiotnikiem "sleazy", camp w postaci esencjonalnej, za nic mający sobie czyjeś uczucia ni świętości. Można się na niego oburzać albo spróbować go pokochać. Ale do tego trzeba najpierw sporego dystansu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz