Wild Angels (1966)
dir. Roger Corman
Lata 60-te XX wieku. Czasy kontestacji, flower power i wolna
miłość. Symbolem tej pełnej nieskrępowania i radosnego fermentu dekady
do dziś pozostaje festiwal Woodstock, na którym hipisowskie idee
znalazły swój najpełniejszy wymiar. Owe czasy wolności miały jednak
również swą ciemną stronę, o której wspomina się znacznie mniej chętnie.
Tak jak Woodstock uznaje się za symbol pokojowej rewolucji
dzieci-kwiatów, tak za symboliczne zakończenie owej ery podaje się
często festiwal w Altamont w grudniu 1969 roku. Altamont było swoistym
końcem niewinności ruchu pacyfistycznego i do dziś owiane jest złą
sławą. Wtedy to w trakcie występu gwiazdy wieczoru, legendarnych The Rolling Stones,
pod samą sceną zasztyletowano czarnoskórego chłopaka. Za morderstwo
odpowiadali członkowie gangu motocyklowego Hell's Angels. W trakcie
imprezy dochodziło również do innych ekscesów, takich jak gwałty i
pobicia, za które także odpowiadali zatrudnieni w charakterze ochrony
Hell's Angels. W taki oto przykry sposób zakończyły się lata 60-te,
które przyniosły rewolucję seksualną i kulturową. O wydarzeniach z
Altamont opowiada głośny dokument "Gimme Shelter", zaś w trzy lata przed tą tragedią powstał obraz guru amerykańskiego kina niezależnego Rogera Cormana, który portretował dobitnie mentalność i zwyczaje członków Hell's Angels. Tym filmem było właśnie "The Wild Angels".
Historia opowiada o kalifornijskim gangu wchodzącym w skład Aniołów Piekieł, którego przywódcą jest niejaki Blues (w tej roli Peter Fonda). Blues stara się być rozsądnym i sprawiedliwym szefem, który dba o swoich podopiecznych. Kiedy jego kumplowi o ksywce Loser (Bruce Dern) zostaje skradziony motocykl, Blues wraz z resztą bandy postanawia go odzyskać. W trakcie potyczki z grupą Meksykan, którzy pojazd ukradli, do starcia włącza się policja. Loser odłącza się od swych kompanów i ucieka na policyjnym motorze, zostaje jednak ranny i trafia w ręce wymiaru sprawiedliwości. Wtedy Blues przygotowuje plan wydobycia go ze szpitala, gdzie przebywa pod nadzorem policji...
To, co najbardziej rzuca się w oczy w przypadku dzieła Corman, to daleki od idealizmu obraz czasów, w jakich powstał. "Dzikie anioły" to pesymistyczna w duchu ballada, w której dominują gwałt i przemoc. Gdy zestawić tę pozycję choćby z bliźniaczym tematycznie, późniejszym o trzy lata "Easy Riderem", to efekt może być wręcz piorunujący. Film Cormana jawi się jako totalne przeciwieństwo kultowej pozycji spod ręki Dennisa Hoppera, jako jego antyteza. Co ciekawe, w obu tych tytułach na pierwszym planie pojawia się Peter Fonda, a grane przez niego postaci łączy wbrew pozorom nie tylko anarchistyczne zamiłowanie do wolności.
Ogromnym atutem "Dzikich aniołów" jest obsada. Obok Fondy i Derna na ekranie pojawia się również Diane Ladd i Nancy Sinatra. Ta druga, córka niezapomnianego Franka, ze swą urodą spokojnie mogłaby posłużyć jedynie za cudowną ozdobę całego przedsięwzięcia, ale zamiast tego udowadnia, że oprócz posiadania umiejętności wokalnych doskonale sprawdza się również jako utalentowana aktorka.
Dla każdego, kto choć trochę interesuje się latami 60-tymi w kinie i nie tylko, obraz Rogera Cormana, choć dziś nie tak popularny i łatwy do zdobycia, powinien być pozycją obowiązkową. Nie dlatego, że jest arcydziełem, ale dlatego że prezentuje punkt spojrzenia zupełnie inny od tego, z którym ma się styczność na co dzień. "Dzikie anioły" to niejako zapowiedź tego, co miało się niebawem wydarzyć, to wstęp do tego, co można by nazwać końcem wielkiego, pełnego ideałów snu, który już w latach 70-tych rozmyje się i zaprzeda, po tym jak zda sobie sprawę z tego, iż był tylko utopią. Takie wydarzenia, jak te z Altamont uwidoczniły to jeszcze tylko brutalniej.