Trouble Every Day (2001)
dir. Claire Denis
Kiedy pierwszy raz zetknąłem się z obrazem Claire Denis, przeżyłem spory zawód. Tematyka zapowiadała buchający erotyzmem horror w stylu wczesnych dzieł Cronenberga, tymczasem film okazał się być stonowanym, utrzymanym w niemal poetyckim tonie kawałkiem kina psychologicznego. Dreszczowiec - pod pewnymi względami, owszem, horror - już na pewno nie. Coś jednak ciągnęło mnie, aby skonfrontować się z tą pozycją jeszcze raz, tym bardziej, że warunki przy okazji pierwszego seansu nie były zbyt sprzyjające. Spotkanie nr. 2 nastąpiło dopiero po pięciu latach ociągania się, ale było warto. Przede wszystkim, oglądając "Głód miłości" w środku nocy i w samotności, bardziej skłonny byłem docenić jego wdzięki, zatopić się w jego niespiesznym rytmie, nie oczekując już żadnych fajerwerków. Tym samym przyznaję się do błędu, smakując jakże cudowne, ale i zdradliwe podniety idące wraz z obsesją ciała.
U Denis oszczędne jest praktycznie wszystko: nad wyraz skąpe dialogi, fabuła na tyle uboga, że wręcz trudno ją streścić (zwłaszcza, gdy nie chce się zdradzić jej podstawowego założenia, które - i tu znów przestroga - bynajmniej nie zostało pomyślane jako element zaskakujący), stonowana gra aktorska, senna, melancholijna ścieżka dźwiękowa grupy Tindersticks (ze szczególnym uwzględnieniem pięknej piosenki tytułowej). To kino atmosfery, spokojne i ulotne, choć co jakiś czas ten konstans przerywany jest gwałtownymi wstrząsami. Jedyne, na czym reżyserka nie "szczędzi" to strona plastyczna - zdjęcia bywają tu przepiękne, zwłaszcza, gdy przychodzi do sfery, w której Eros styka się z Tanatosem. To spotkanie jest zresztą treścią całej historii, wartością nadrzędną, wobec której logika i standardowa narracja schodzą na dalszy plan. Nieprawdą byłoby stwierdzenie, że ich tu nie ma, jednak należy liczyć się z tym, że film pozostawia wiele niedopowiedzeń i domysłów. Poszczególne elementy układanki łatwo połączyć ze sobą w całość, ale i tak pozostaje ona lekko wybrakowana. Coś niedopuszczalnego w kinie hollywoodzkim, tutaj jest jak najbardziej na miejscu, wydaje się czymś naturalnym.
"Głód miłości" nie uderza, nie potrząsa widzem, jest zatopiony jakby kilka metrów pod powierzchnią wody, tam gdzie znacznie trudniej się porozumieć i poruszać, gdzie wszystko zdaje się lekko nierealne. Jeśli potrafisz rozsmakować się w takim otoczeniu i potraktować je jako coś naturalnego, to gorąco polecam. Odradzam zaś tym, którzy liczą na efektownego shockera z dużą ilością grzesznych atrakcji. Sam ręczę, że właśnie w ten sposób dałem się niegdyś nabrać ufając opiniom, że oto czeka mnie obraz chory i niesmaczny. Wówczas poczułem się oszukany. Tym razem nie popełniłem tego samego błędu. Zanurzyłem się wespół.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz