Breathless (1983)
dir. Jim McBride O "Do utraty tchu" słyszał każdy, kto choć trochę interesuje się kinem. Jedna z kluczowych pozycji francuskiej nowej fali, obraz, który wywindował Jean-Paula Belmondo i Jean Seberg, zgodnie uznawany za arcydzieło swoich czasów. Tak, to pamiętamy. Rzadko kto jednak pamięta dzisiaj o młodszym o dwadzieścia trzy lata amerykańskim remake'u filmu Godarda. Są ku temu, rzecz jasna, stosowne przesłanki, argumenty przemawiające za tym, aby "Do utraty tchu" made in U.S. milczeniem pomijać, zbywać machnięciem ręki. Argumenty, które wszak ja zamierzam w poniższej recenzji zbijać i zmuszać do tego, aby umilkły, bo ich sztywny racjonalizm uwiera mnie niczym tygodniowy zapas amfetaminy spuszczony beztrosko w klozecie.
Zacznijmy od tego, że obraz Jima McBride'a to pean na cześć wyższości amerykańskiej kultury nad europejską. Cokolwiek zrobicie na Starym Kontynencie, my potrafimy zrobić to lepiej - to podstawowa lekcja, jaką raczy nas wciąż od nowa amerykańska kinematografia. Niech Francuzi mają swą narodową dumę, Truffautów i innych, w Hollywood opowiemy to tak, że bagietki powpadają im do studzienek kanalizacyjnych. Jak inaczej bowiem pojmować zamach na taki klejnot, jakim jest dzieło twórcy "Weekendu"?
Międzynarodowa krytyka ambicjom autorów remake'u wprawdzie nie przyklasnęła, zgodnie uznając ich dziecko za wstydliwą porażkę. Nie pomógł nawet udział nowego ulubieńca publiczności, Richarda Gere'a, ani często i gęsto eksponowane na ekranie wdzięki Valerie Kaprisky. Gdzie nowatorskość oryginału, gdzie jego drapieżny urok i chropowata forma? Przeciwnicy filmu nie zwrócili jednak uwagi na jedno drobne ale: gdyby nie podwaliny zza wielkiej wody, nie byłoby żadnej nowej fali. Tajemnicą w końcu nie jest, że "nowofalowcy" zapatrzeni byli w swych kolegów po fachu z Ameryki niczym w bogów z Olimpu. I mieli rację. A McBride postanowił im udowodnić, że prawdziwie amerykańskie kino tworzyć może jedynie Amerykanin z prawdziwego zdarzenia (pod batutą żydowskiego producenta, żeby nie było). Dlatego też akcję przeniósł ze średnio emocjonującego Paryża do tętniącego życiem Los Angeles, a w ramach bonusu dorzucił szalonego wirtuoza fortepianu Jerry'ego Lee Lewisa oraz komiksową sagę o Silver Surferze.
Wypadkową jest obraz szalony i skrajnie niepoważny, wyluzowany w takim stopniu, o jakim reżyser o artystowskich zapędach pokroju Godarda mógłby jedynie pomarzyć. Obiektywnie rzecz biorąc trudno ów twór uznać za film dobry. Pod warunkiem oczywiście, że wierzy się w coś takiego jak obiektywizm. Ja nie wierzę. Bo jeżeli można "obiektywnie" ustalić, że pan Wajda jest "mistrzem", a skurczybyk nawet w więzieniu nie był, to ja już wolę swój zasmarkany nos. A ten mi mówi, że "Do utraty tchu" A.D. 1983 to kawał frajdy. Powody wymieniać mógłbym długo: bo odjazdowy soundtrack, bo klimat, palmy i baseny, bo Gere ma nieporównanie zgrabniejszy nos niż jego francuski ekwiwalent, itd. Grunt, że jest to seans, którego nie chce się kończyć, pragnie się, aby trwał i trwał. Hipokryta powie: i co z tego, i tak szmira! Ja powiem: tak, ale za to jaka cudowna szmira.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz