Cat People (1982)
dir. Paul Schrader
Kwestia powstawania remake’ów to twardy orzech do zgryzienia. Wielu ich nie toleruje, choć fakt ich pełnego
zadomowienia w kinie współczesnym jest niezaprzeczalny. Za „dania odgrzewane” brali
się po wielokroć również wielcy twórcy ekranu. Owocuje to nierzadko dziełami,
które potrafią wręcz przewyższać swych mniej lub bardziej osławionych
poprzedników. W tym miejscu posłużyć należy się wiele mówiącymi przykładami „Człowieka z blizną” Briana De Palmy, „Coś” Johna
Carpentera czy „Muchy” Davida Cronenberga. Owe tytuły, wystawione na widok
publiczny w latach 80-ych, to pokrzepiające dowody na to, że odpowiednia doza niebanalnej
odtwórczej wyobraźni może sprowadzić na ten świat powtórkę z rozrywki, która
ani nie przynosi wstydu oryginałowi sprzed lat, ani też nie stara się go za
wszelką cenę powielać. Jednym z przykładów udanego rozszerzenia motywu sprzed
paru dekad jest powstały w 1982 roku obraz „Ludzie koty”, remake klasycznego
horroru z lat 40-ych.
Na pierwszym planie tej historii pojawia się rozdzielone w
dzieciństwie rodzeństwo. Już jako dojrzali młodzi ludzie spotykają się ponownie
w malowniczej scenerii Nowego Orleanu. Brat i siostra starają się nadrobić
stracone lata, jednak nad ich wspólnym losem ciąży mroczna klątwa,
nieuświadomiona do tej pory dla niej, dla niego będąca przekleństwem już od
dawna. Wkrótce w mieście dochodzi do serii zbrodni…
Stojący za kamerą remake’u Paul Schrader ceniony jest
głównie za swe dokonania na polu scenariopisarskim. Pomimo, że począwszy od
końca lat 70-ych realizował się także na polu reżyserii filmowej, przez
większość zapamiętany zostanie głównie jako autor scenariuszy do filmów Martina
Scorsese, ze szczególnym uwzględnieniem „Taksówkarza” i „Wściekłego byka”. Jego
zapomniani już nieco „Ludzie koty” z wciąż olśniewającym Malcolmem McDowellem w
jednej z głównych ról to - w szczególności dla miłośników bardziej ambitnej
odmiany horroru - spora gratka. Cały obraz odznacza się przede wszystkim
wyjątkowo silnie odczuwalnym erotycznym napięciem, którym podszyta została
opowieść. Tragiczne przeznaczenie naznaczonych rodzinną skazą brata i siostry
owocuje szokującym mariażem pożądania i krwawych instynktów. Akt seksualny
równa się erupcji niepohamowanej żarłocznej siły. I istnieje tylko jeden
sposób, aby temu zapobiec. Raczej ciężki do przyjęcia…
Kwestia wykluczenia, niemożności normalnego współistnienia z
resztą społeczeństwa nadaje ciężar dramaturgiczny całej historii. Zdana na
siebie Irena, grana przez młodziutką Nastassję Kinski, musi wybierać pomiędzy
walką z własną naturą, a poddaniem się jej, co automatycznie wiąże się z
katastrofalnymi konsekwencjami. Cały ładunek budzącej niepokój żądzy
umiejscawia się tu w zagadnieniu utraconej niewinności. Niczym we wszelkich
pradawnych wierzeniach (pokutujących zresztą w wielu kulturach do dziś) utrata
dziewictwa implikuje uwolnienie niebezpiecznych pokładów energii seksualnej.
Odnaleziony na nowo w wielkomiejskiej dżungli plemienny rytuał przypomina o
zwierzęcym pochodzeniu człowieka, przywraca pierwotny lęk ukryty gdzieś w
pokładach ludzkiej podświadomości. Przetrwanie i chęć prokreacji okazują się
być najsilniejszymi bodźcami, które stoją jednak w jawnej opozycji do
egzystencji cywilizowanego homo sapiens.
Owe, jak mogliby uznać niektórzy, daleko idące wnioski, to
tylko część przemyśleń, jakie niesie ze sobą dzieło Schradera. Tych, którym
rozmyślania tego typu przeszkadzają jedynie w skupieniu się nad seansem,
śpieszę zapewnić: „Ludzie koty” to także, jeśli nie w pierwszej kolejności,
sprawnie skonstruowany, nowoczesny film grozy z najwyższej półki. Wyrazisty,
drapieżny formalnie, unurzany w rozpustnej stylistyce kina lat 80-ych i
opatrzony syntetyczną ścieżką dźwiękową Giorgio Morodera (motywem przewodnim
jest tu przebojowy utwór Davida Bowie „Putting out fire”, notabene wykorzystany
niedawno przez Tarantino w jego „Bękartach wojny”). Nie przesadzając - jeden z
najlepszych przedstawicieli gatunku dekady.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz