wtorek, 28 lutego 2012

Krem z krowy

 

Gokudô Kyôfu Dai-Gekijô: Gozu (2003)
dir. Takashi Miike


Przeciętny widz, oglądając "Gozu", zapyta zapewne: "Co to właściwie ma być?". Prawidłowa odpowiedź zabrzmi: "Och, spokojnie, to tylko kolejny film Takashiego Miike". No i racja, bowiem ci, którzy mieli już jakąś styczność z kinem tego japońskiego reżysera, powinni wiedzieć, co ich czeka. Jeżeli ktoś widział chociażby "Ichi the Killer" albo "Visitor Q", ten raczej nie powinien być zaskoczony tym dziełem, bowiem został odpowiednio przygotowany. Niewątpliwie jest to jeden z najbardziej ekscentrycznych obrazów tego twórcy, dlatego zapewne nie każdemu przypadnie do gustu.

Wszystko zaczyna się w momencie, gdy dwójka członków Yakuzy: niezrównoważony Ozaki i nieco ofermowaty Minami, zostają wysłani przez swojego szefa do miasteczka Nagoi, gdzie mają załatwić "rodzinne" sprawy. Prawda jest nieco inna - oto Minami ma zabić Ozakiego, którego stan psychiczny zdaje się coraz bardziej pogarszać i niepokoi szefostwo gangu. Ozaki co prawda traci życie, ale w dosyć nietypowych okolicznościach i nie w wyniku bezpośrednich działań bojaźliwego przyjaciela. Zaraz potem zwłoki znikają w tajemniczy sposób, a Minami otrzymuje rozkaz ich odnalezienia, co wiąże się z kilkudniowym pobytem w Nagoi, które zamieszkują co najmniej dziwaczne i niezwykłe osoby. Bohater prowadzi swoje dochodzenie na własna rękę, a jednocześnie granica między jawą a snem coraz bardziej mu się rozmywa?

W przypadku "Gozu" pobieżne streszczenie fabuły raczej niewiele wnosi, bowiem w żaden sposób nie oddaje niezwykłego klimatu filmu i wszystkich, nierzadko absurdalnych, meandrów akcji. Miike zabiera widza w świat, w którym nie panują zasady tradycyjnie pojmowanej logiki, wszystko rozgrywa się jakby w niezwykłym śnie, a może raczej przezabawnym koszmarze. Można porównać ten obraz, tak jak już to czyniono, do twórczości Davida Lyncha, ale nie będzie w tym do końca ścisłości. "Gozu" charakteryzuje się bowiem potężnym nagromadzeniem czarnego humoru i wszystko zostało podane z dużym przymrużeniem oka, choć z wierzchu wydaje się, że to wszystko jest bardzo serio. Okazji do śmiechu jest tu więc mnóstwo - wystarczy wymienić scenę otwierającą czy wywoływanie "ducha", podczas którego ja sam niemalże nie spadłem z krzesła. Jest to jednocześnie humor dosyć nietypowy, więc nie każdy poczuje ten klimat. Ci jednak, którym przypadł do gustu na przykład wspomniany "Ichi", powinni być zachwyceni. Co prawda tym razem twórca "Dead or Alive" zrezygnował z przesadnie szokujących efektów gore - nie uświadczy się tu zbyt krwawych scen, prędzej kilka budzących niesmak, co też jest już regułą u tego reżysera.




Dzieło Miike należy potraktować przede wszystkim jako bezpardonową postmodernistyczną zabawę - pod tym względem porównania do Lyncha są całkiem zasadne. Jako taka sprawdza się bezbłędnie: reżyser na każdym kroku zaskakuje widza, włączając w to niesamowity finał, akcja niby toczy się niespiesznie, nad wszystkim unosi się senna atmosfera Nagoi, ale z drugiej strony w czasie seansu nie sposób się nudzić. Tak naprawdę widz zachodzi w głowę, co też zaraz zaserwuje mu twórca i zazwyczaj się nie zawodzi. Dla tych, którzy lubią filmowe układanki, zabawa gwarantowana. Na pewno warto się zmierzyć z tą pozycją, najwyżej później się po prostu stwierdzi: "Nie, to nie dla mnie", co nie zmienia faktu, iż jest to rzadko spotykane celuloidowe doznanie. Ja sam po raz kolejny chylę czoła przed Japończykiem - z każdym swoim kolejnym obrazem utwierdza mnie w przekonaniu, że jest jednym z najciekawszych i najoryginalniejszych współczesnych twórców, i to już nie tylko kina azjatyckiego, ale światowego.

Żywcem zjedzeni



Antropophagus (1980)
dir. Joe D'Amato


Kultowy w pewnych kręgach horror Joe'ego D'Amato zyskał sobie przede wszystkim sławę, trafiając na listę Video Nasties, czyli spis najbrutalniejszych filmów w historii kina, zakazanych w Wielkiej Brytanii. Trzeba przy tym zaznaczyć, że "Antropophagus" to obok takich osławionych pozycji, jak "The Driller Killer", "Cannibal Ferox" czy "Cannibal Holocaust", jeden z czołowych przedstawicieli wspomnianego spisu. Z tego też powodu przez całe lata dostęp do tej pozycji był znacznie ograniczony, co nie zmienia faktu, iż zdążyła sobie ona na przestrzeni ponad dwóch dekad zyskać grono oddanych wielbicieli werbujących się głównie sposób fanów filmowej ekstremy spod znaku gore.

Fabuła jest raczej nieskomplikowana: oto grupka wczasowiczów dopływa swym jachtem na małą grecką wyspę. Na miejscu okazuje się, że jest ona całkowicie wyludniona. Niebawem kolejni uczestniczy wyprawy znikają w tajemniczych okolicznościach i szybko staje się jasne, iż ktoś lub coś urządziło sobie na nich polowanie. Ci, którym udaje się pozostać przy życiu, odkrywają straszną prawdę o wyspie i jej jedynym mieszkańcu - szalonym mordercy - kanibalu?

Nie ma tu raczej miejsca na wielkie zaskoczenia, niemalże od początku jest jasne, kto morduje, zresztą dobitnie sugeruje to tytuł. Na szczęście D'Amato udało się wykreować na ekranie specyficzny nastrój, a od przybycia na wyspę, które poprzedza beztroska sielanka, napięcie niemal nieustannie rośnie. Swą kulminację osiąga w momencie pierwszego pojawienia się zabójcy odgrywanego sugestywnie przez stałego współpracownika reżysera George"a Eastmana. Ta scena naprawdę może przyprawić widza o dreszcze. Zresztą postać mordercy to jeden z największych plusów obrazu- bywa naprawdę przerażający, a jego historia została szczegółowo obmyślona. Gra reszty odtwórców ról jest na przyzwoitym poziomie jak na tego typu produkcję - na szczęście obywa się bez salw śmiechu na widok ich kreacji, co jest częste w przypadku niskobudżetowego kina grozy.

Nie da się jednakowoż ukryć, że "Antropophagus" zdążył się przez lata nieco zestarzeć. Ci, którzy zasugerowali się obecnością tego tytułu na liście Video Nasties i oczekują naprawdę mocnych wrażeń, mogą poczuć się rozczarowani. Sceny zabójstw są co prawda dość brutalne, ale już nie robią takiego wrażenia jak niegdyś. Słynne są zwłaszcza dwie sekwencje: ta, w której kanibal pożera płód wyjęty z macicy ciężarnej kobiety i finałowa, gdy zaczyna zjadać wypadające z rany w brzuchu własne wnętrzności. Brzmi to szokująco, ale gwarantuję, że na ekranie nie wygląda aż tak ekscytująco i raczej nie ma mowy o skaczącej nagle adrenalinie, chyba, że w przypadku osób nieprzyzwyczajonych do efektów gore. Tutaj prezentują się one miejscami nieco sztucznie, choć zapewne w 1980 roku były znacznie bardziej realistyczne dla współczesnych widzów.

Na pewno obraz twórcy "Buio Omega" jest pozycją obowiązkową dla wielbicieli gore i starszego kina grozy, ale przeciętny widz nie znajdzie tu nic interesującego, a może za to poczuć się nieco zniesmaczony. Legenda tego dzieła wydaje mi się z perspektywy lat nieco przesadzona, jak już wcześniej napisałem, ale i tak warto się z nim zapoznać. Zawsze pozostaje mroczna, sugestywna, atmosfera i kilka przykuwających do ekranu elementów. Tym, którzy przepadają za włoskimi horrorami z tego okresu, nie muszę chyba rekomendować tej pozycji.

sobota, 25 lutego 2012

Muszę leczyć się na ból i strach...



Angst (1983)
dir. Gerald Kargl


Obraz Geralda Kargla zainspirowany został autentyczną sprawą trzech brutalnych morderstw popełnionych przez niejakiego Wernera Kieska. Psychika i przypadek tego osobnika do tego stopnia zafascynowały reżysera, że wraz z polskim laureatem Oscara Zbigniewem Rybczyńskim postanowił napisać scenariusz oparty na tych wydarzeniach.

"Angst" dokumentuje zaledwie jeden dzień z życia bezimiennego seryjnego mordercy. Widz poznaje bohatera w momencie, gdy ten opuszcza więzienie po kilkuletniej odsiadce. Przez cały czas towarzyszy odbiorcy komentarz z offu psychopaty, który bez ogródek od razu oświadcza jakie są jego plany po wyjściu na wolność. Zbrodniarz najpierw udaje się na posiłek do przydrożnego baru, następnie wsiada do taksówki, gdzie próbuje udusić prowadzącą ją dziewczynę. Spłoszony przez nią ucieka w las i trafia do posiadłości w spokojnej i cichej okolicy. Włamuje się do środka domu, do którego niebawem przybywają jego mieszkańcy: stara kobieta wraz z dorosłą córką i upośledzonym synem. Nie zdradzę bynajmniej żadnej tajemnicy, pisząc, iż następnie dochodzi do skrupulatnego i drobiazgowego zapisu okrutnej zbrodni?

Od czego by tu zacząć? Dzieło Niemca to niewątpliwie film niezwykły, niezwykle sugestywny i poruszający. Pomimo że na ekranie nie dzieje się wiele, a akcja jest pozbawiona niemalże całkowicie dialogów (pominąwszy nieustające praktycznie wywody bohatera), przyznam, że ja osobiście nie mogłem oderwać od ekranu wzroku. Jak dla mnie jest to wręcz perfekcyjne studium psychiki psychopatycznego mordercy, film balansujący na granicy arcydzieła. "Angst" nie zaskakuje, nie posiada misternie skrojonej intrygi, nadrabia za to siłą przekazu. Kargl po mistrzowsku wykreował na ekranie atmosferę nieustającego zagrożenia, przepełnioną podskórnym napięciem, nacechowaną dusznym, ciężkim klimatem. Do tego dochodzi świetna kreacja Erwina Ledera w roli głównej - jego gra jest minimalistyczna, ale bardzo sugestywna. Podczas seansu widz nie ma wątpliwości, że tak właśnie mógłby wyglądać i zachowywać się typowy socjopata. Jego blada, wychudzona twarz nie wyraża praktycznie żadnych emocji, ale w oczach czai się czysty obłęd. Z pewnością należą się gromkie brawa za tą rolę.

Teraz chciałbym przejść do tego, co chyba najbardziej uderzyło mnie w omawianym filmie. Mam tu na myśli wręcz niesamowite zdjęcia Rybczyńskiego. Ekran spływa brudem, wykreowany świat jest obskurny i odpychający, zaś to, co wyprawia tu kamera to wprost nieprawdopodobne! Istny majstersztyk - częste ujęcia z ręki idealnie oddają świat bohatera, kamera wręcz zdaje się tu być jedną z postaci, jest tak żywa i elastyczne. Tego wręcz nie da się oddać słowami - to trzeba zobaczyć na własne oczy! Zapytany, czy Rybczyńskiemu należał się Oscar, odpowiem bez wahania, że tak! Tyle, że nie za "Tango", a właśnie za zdjęcia do "Angst". Prawdziwe cudo! Do tego dochodzi jeszcze mroczna, uzupełniająca te niezwykłe doznania, muzyka Klausa Schulze. Razem - niepowtarzalne filmowe przeżycie. Szkoda jedynie, że w gruncie rzeczy niedocenione i mało znane. Ja ze wszech miar polecam, bo jestem wręcz zauroczony.

Everlasting Cocksucker



Deep Throat (1972)
dir. Gerard Damiano
 

"Głębokie gardło" to film legenda. Wiadomo, to pierwszy film pornograficznym, który został wprowadzony do oficjalnej, szerokiej dystrybucji kinowej w USA. Nie oznacza to wcale, że dzieło Gerarda Damiano jest przełomowe, że odmieniło sposób patrzenia na kino. To nie "Ojciec chrzestny" w wydaniu XXX. Prawdę mówiąc, oglądany po latach, może wręcz zrodzić w głowie widza pytanie: "O co tyle szumu?".

 
Szum, owszem, był w momencie premiery. Nikomu specjalnie nie przeszkadzała czysto pretekstowa, idiotyczna wręcz historia, która służy scaleniu scen dogłębnych penetracji. Linda (Lovelace) ma łechtaczkę w gardle. Ot, taki drobny psikus ze strony natury. Kiedy jednak dziewczyna odkryje ten fakt, będą płynęły z tego same plusy. Ona zakocha się w seksie oralnym, a faceci oszaleją na punkcie jej jamy ustnej. W końcu zaś przyjdzie pora na znalezienie tego jednego jedynego i całą opowieść zwieńczy radosny happy end.

Jak to w komediach romantycznych bywa, do happy endu trzeba jednak dojść (pardon, Madames et Monsieurs). Linda najpierw więc musi nauczyć się korzystać ze swojego przełyku i nabrać odpowiedniego doświadczenia. Głupie? I to jak! Głupie do tego stopnia że "Głębokie gardło" ogląda się z nieustającym rozbawieniem. W trakcie seansu aż miałem ochotę zakrzyknąć, by usłyszał mnie Pan na niebiesiech: "Cóż za cudownie abstrakcyjny film!". Wszyscy wiemy, że jak nie o pieniądze, to o seks. Damiano udowadnia, że przede wszystkim o seks. Jedyne zmartwienia bohaterki wynikają z jej niemożności osiągnięcia orgazmu. To faktycznie spory problem. Ale "wyleczona" przez doktora Younga (kolejna obok Lovelace gwiazda dużego formatu - Harry Reems) staje się kobietą spełnioną. Ten film każe nam przewartościować nasze życia. Bo czym tu się właściwie martwić? Dopóki "biją dzwony", jesteśmy w niebie. Tylko drink z palemką i jazda!

Nie będę nikomu wmawiał, że "Głębokie gardło" to film dobry. Broń Boże! Patrząc od strony sztuki filmowej, jest to rzecz wręcz koszmarna. Ale koszmarna niekoniecznie musi się równać: niestrawna. To kino złe, ale z pozytywnym "odchyłem". Z pewnością rodzaj symbolu. Jego zasługa polega bowiem głównie na tym, że idealnie wpisał się w odpowiedni czas. To mógł być jakikolwiek inny obraz XXX z podobnie durną fabułą. Traf chciał, że było to właśnie gardło Lindy

czwartek, 23 lutego 2012

Who's that lipstick on the glass?


Schramm (1993)
dir. Jörg Buttgereit


Kolejny, po niesławnych dwóch częściach "Nekromanika" i "Der Todesking", pełnometrażowy film kontrowersyjnego niemieckiego reżysera Jörga Buttgereita, jest próbą wejrzenia w głąb umysłu seryjnego mordercy, przedstawiona przy pomocy elementów właściwych kinu gore.

Głównym bohaterem jest tu niejaki Lothar Schramm (w tej roli były aktor porno Florian Koerner von Gustorf). Na pierwszy rzut oka jest on typowym, niczym niewyróżniającym się obywatelem, pracuje jako taksówkarz, żyje samotnie w skromnym mieszkaniu, a jego jedyną przyjaciółką jest mieszkająca drzwi obok prostytutka Marianne (Monika M., znana już "Nekromantika"), której skrycie pożąda. Tak naprawdę jednak Lothar jest bezwzględnym seryjnym mordercą przez media ochrzczonym jako "Lipstick Killer". Już w pierwszych scenach dokonuje on brutalnego zabójstwa dwojga krążących po domach religijnych fanatyków, a ich zwłoki wykorzystuje do realizacji swych perwersyjnych fantazji.

Film przedstawia ostatnie kilkadziesiąt godzin z życia tego psychopaty, a Buttgereitowi bynajmniej nie zależy na wyjaśnieniu morderczych skłonności bohatera. Pomimo tego trzeba przyznać, że wyprawa do środka zwyrodniałego umysłu Schramma została zrealizowana niezwykle sugestywnie. Do tego stopnia, iż trudno oprzeć się wrażeniu, że faktycznie tak wygląda świat socjopaty. Obraz ma ciężki, duszny klimat, który już od pierwszych minut wprost wgniata w fotel i nie pozwala go opuścić aż do zakończenia seansu. Duża w tym również zasługa jak zwykle świetnej u twórcy "Hot Love" muzyki - niepokojącej, mrocznej, ale na swój sposób pięknej. To podstawowe plusy tego dzieła, podobnie jak wykonanie efektów gore, których tu nie brak (co zapewne dla niektórych może być mankamentem i sporą przeszkodą przy oglądaniu). Zwłaszcza duże wrażenie robią sceny, które są jedynie projekcją fobii Schramma- sekwencje halucynacji obfitują w niezwykłe obrazy, które nie tak łatwo potem wyrzucić z pamięci. Żeby nie poprzestawać na samych superlatywach należy przyznać, że film Buttgereita nie jest wolny również od mankamentów. Gra aktorska bynajmniej nie zachwyca, ale trudno też mieć pretensje, skoro odtwórcy wszystkich ról to aktorzy nieprofesjonalni. Z drugiej strony nie jest aż tak źle pod tym względem, na pewno nie razi to w zbyt dużym stopniu. Co się tyczy strony technicznej, to jest to chyba najlepiej wykonany obraz tego twórcy - w porównaniu z takim "Nekromantikiem" widać duże postępy. Nie da się jednak ukryć, że Buttgereit to reżyser undergroundowy i miejscami jego warsztat okazuje się niewystarczający. Pomimo tego montaż czy zdjęcia stoją na przyzwoitym poziomie, nie przynoszą wstydu ekipie realizatorskiej. Na marginesie mówiąc, ciekawostką jest fakt, iż w całkiem sprytny sposób reżyser "Króla Śmierci" wplótł tu swoim zwyczajem autentyczną scenę śmierci - tym razem jest to sfilmowane na czarno-białej taśmie samobójstwo.

Reasumując, "Schramm" to na pewno pozycja niezwykła, ale też niewątpliwie nie przeznaczona dla każdego widza - przeciętni odbiorcy mogą nie wytrzymać tego zaledwie godzinnego seansu, ale ci, którzy zdecydują się wytrwać do końca, nie będą żałowali wyboru. Pewne jest bowiem to, że dzieło niemieckiego twórcy jest filmem, który na długo pozostaje w pamięci i na swój sposób posiada specyficzny, chropowaty urok. 


środa, 22 lutego 2012

O Jugosławii film kolorowy...

 Srpski film (2010)
dir. Srdjan Spasojević


Miloš (Srdjan Todorović) jest emerytowaną gwiazdą serbskiego przemysłu porno (patrzcie i uczcie się, Polacy). Swe największe sukcesy ma już dawno za sobą, jednak wciąż pozostała mu rzesza oddanych fanów, mających w pamięci jego niegdysiejsze imponujące wyczyny. Chcąc zapewnić swej rodzinie dostatnie życie, Miloš zgadza się jeszcze raz wystąpić przed kamerą w tajemniczym projekcie ekscentrycznego reżysera Vukmira (Sergej Trifunović). Twórca, którego wcześniejszy dorobek i działalność pozostają równie zagadkowe co obecne przedsięwzięcie, przekonuje dawnego ogiera ekranu do comebacku licznymi pochlebstwami i - przede wszystkim - oszałamiającą wysokością gaży. Początek zdjęć jest co prawda nieco specyficzny, ale w zasadzie nie wykracza specjalnie poza doświadczenia typowe dla branży. Im dalej jednak, tym wątpliwości Miloša co do przedsięwzięcia są większe. A gdy spróbuje zrezygnować, wtedy dopiero zacznie się prawdziwy koszmar...

 
Film Srdjana Spasojevića wywołał spore zamieszanie w sieci jeszcze na długo nim w całości ujrzał światło dzienne. Powodem sensacji był pełen seksu i przemocy zwiastun, który zapowiadał dzieło ekstremalnie brutalne i przełamujące liczne tabu. Gdy w końcu produkt finalny został zaprezentowany szerszej publiczności, emocje tylko jeszcze wzrosły. "Srpski film" w istocie jest bowiem propozycją chorą i zdegenerowaną, obliczoną na wywołanie maksymalnego szoku u widza. Z drugiej strony jednak daleki byłbym od stwierdzeń, jakoby ukazywał on coś, z czym wcześniej na ekranie nie mieliśmy do czynienia. Podziemna dystrybucja od lat pełna jest tytułów prześcigających się w możliwie jak najbardziej realistycznym prezentowaniu największych obrzydliwości i najgorszych zwyrodnień. Granice tego, co w kinie dopuszczalne, są bezustannie przesuwane i w zasadzie trudno jest dziś czymkolwiek naprawdę zaskoczyć.

Obraz Spasojevića zgrabnie wpisuje się w zauważalny od pewnego czasu powrót mody na fabuły w mniejszym lub większym stopniu nawiązujące do koncepcji istnienia tzw. "snuff movies", filmów ostatniego tchnienia. Wcześniej tego typu fascynację, głównie wśród filmowców niezależnych, można było zaobserwować w latach 70-tych. Dzisiejsze pozycje z tego nurtu, jak choćby "Snuff 102" czy trylogia "August Underground" wielokrotnie przebijają poziomem nagromadzonego na taśmie bestialstwa niesławne klasyki pokroju "Snuff". Jednocześnie w coraz mniejszym stopniu liczy się w tego typu kinie fabuła, zastępowana litrami posoki i wiadrami pełnymi wnętrzności. Na tym tle "Srpski film" pozytywnie wyróżnia się sprawnie rozrysowaną intrygą, coraz rzadszą ostatnio umiejętnością budowania napięcia i próbami choć częściowego skonstruowania postaci pod względem psychologicznym. Z drugiej strony twórcy wyraźnie inspirują się tu kinem hollywoodzkim i mają skłonność do korzystania z nadużywanych od dziesięcioleci klisz. Mi "A Serbian Film" najbardziej chyba przywodził na myśl "8mm" Joela Schumachera, tyle że podane w ostrzejszej wersji.

Bardzo dobrze prezentuje się w owym bałkańskim "torture porn" strona techniczna: większość mocnych scen została wykonana na wysokim poziomie, wysoce profesjonalnie prezentują się również zdjęcia i montaż. "Srpski film" w tego typu kwestiach może się pochwalić iście zachodnimi standardami, których próżno szukać choćby w polskich produkcjach. Jest też obraz Spasojevića dobrze zagrany, ma niezłe dialogi - jest, nazwijmy to w ten sposób, wiarygodny, co przed seansem nie wydawało mi się wcale tak oczywiste.

Nie jest za to owa odyseja przez piekło na pewno przeznaczona dla widzów wrażliwych i z pewnością u wielu zawarte w niej sceny wywołają święte oburzenie. Serbski debiutant wiedział bowiem w jakie struny uderzyć, aby jak najkonkretniej potrząsnąć widzem. Pozostaje jeszcze pytanie, czy w tym całym "potrząsaniu" jest jakiś głębszy cel. W to akurat ja szczerze wątpię. Choć... pewne poruszone tu kwestie mogą dać nieco do myślenia. Tyle że jest to już raczej myślenie na własny rachunek, bo sam film jedynie się prześlizguje po powierzchni co poważniejszych dylematów moralnych i etycznych. W zamian jednak oferuje półtorej godziny mięsistej, przykuwającej do ekranu rozrywki. Ach, tak - chorej rozrywki, zapomniałbym dodać. Żeby nie było... 

Kochać Cię, to mieć w sercu cierń



NEKRomantik 2: Die Rückkehr der liebenden Toten (1991)
dir. Jörg Buttgereit


Zachęcony sławą, jaką cieszył się w kręgach undergroundowych jego pełnometrażowy debiut, Jörg Buttgereit zdecydował się cztery lata później na realizację kontynuacji "Nekromantika". Nakręcenie sequela nie należało do najtrudniejszych zadań - w końcu już ostatnia scena pierwszej części wyraźnie sugerowała możliwość dalszego pociągnięcia tematu. Tym razem Buttgereit postawił na bardziej rozbudowaną fabułę i większy profesjonalizm, ale trudno miejscami oprzeć się wrażeniu, że niejednokrotnie brakowało mu inwencji i pomysłu na całość.
Historia jest następująca: oto blondwłosa dziewczyna o imieniu Monika, wykopuje z grobu zwłoki Roba, którego poznaliśmy już w pierwszej części, a następnie zabiera je do swego mieszkania. Dziewczyna ćwiartuje ciało i najbardziej przydatne w swoim mniemaniu części przechowuje w zamrażalniku. Jednocześnie zaczyna się spotykać z poznanym w kinie Markiem, który pracuje przy dubbingowaniu filmów porno. Z czasem ich związek się zacieśnia, lecz bohaterka czuje się coraz bardziej rozdarta pomiędzy swymi dwiema miłościami - tą jak najbardziej żywą i tą znajdującą się w stanie rozkładu. Zaowocuje to niespodziewanymi konsekwencjami...

Buttgereit nadał swojemu filmowi podtytuł "Return Of The Loving Dead" (to rzecz jasna nawiązanie do serii "Return Of The Living Dead"), co doskonale oddaje klimat tej części. Jest ona bowiem jeszcze bardziej przesiąknięta czarnym humorem i ironią niż jej poprzedniczka. "Nekromantik 2" to już czysta kpina, co przejawia się już w samej fabule filmu - czyż nie brzmią absurdalnie te wydumane rozterki nekrofilki? Czyż nie zalatuje to pretensjonalnym pozowaniem na kino o wielkiej głębi psychologicznej? W rzeczy samej, tyle że był to zabieg celowy ze strony twórcy "Króla Śmierci". Akcja zalatuje tu wręcz tandetnym romansidłem, które chciałoby udawać coś więcej. Z tą różnicą, że wciąż jest to romansidło w wydaniu co najmniej chorym, bo porusza kwestię szokującej dewiacji, tyle że z dużym przymrużeniem oka. Horroru tak naprawdę w tym za grosz, ale czy pierwszą część można było zaliczyć do kina grozy? Gorzej jednakże, że jak na wstępie nadmieniłem, reżyserowi zabrakło pomysłu na obraz trwający sto minut, przez co niektóre sceny wydają się przeciągnięte ponad miarę, jest tu mnóstwo momentów przestoju, a akcja tak naprawdę ożywia się na dobre dopiero pod koniec. Trzeba jednak przyznać, że dla takiego finału warto przejść przez mocno nużący środek filmu, który miejscami wlecze się niemiłosiernie. Buttgereit przeszedł samego siebie i zaserwował widzom jeszcze bardziej zaskakujące zakończenie niż w części pierwszej. Szkoda jedynie, że uleciała gdzieś świeżość i wdzięk oryginału. Nawet fani "Nekromantika" w przypadku "Return Of The Loving Dead" mogą poczuć się zawiedzeni, bo to już niemalże zupełnie inne kino.

Trudno mi jednoznacznie ocenić drugą część dyptyku Buttgereita - z jednej strony bowiem doceniam poczucie humoru tego twórcy, a z drugiej muszę przyznać, że jego dzieło sprawiło mi zawód. Od strony technicznej "dwójka" stoi na znacznie wyższym poziomie niż pierwowzór, co na pewno należy zapisać na plus. Co ciekawe, również aktorstwo prezentuje się nieco lepiej niż w innych pozycjach z dorobku tego twórcy. Cóż z tego jednak, skoro "Nekromantik 2" sprawia wrażenie filmu ze zmarnowanym potencjałem. Nie brak tu ciekawych koncepcji, ale marnują się one w zalewie przeciętności. Ja sam, jako wielbiciel pierwszej części, nie mogę uznać tego seansu za czas stracony, ale ci wszyscy, którym niesławne dzieło pana Jörga nie przypadło do gustu, znudziło ich lub też, co najbardziej prawdopodobne, zniesmaczyło, powinni od "Nekromantika 2" trzymać się z daleka. Tak czy inaczej, każdy, kto sięga po tę pozycję, robi to na własną odpowiedzialność.

Love Story


NEKRomantik (1987)
 dir. Jörg Buttgereit

W 1987 roku młody niemiecki undergroundowy reżyser Jörg Buttgereit popełnił obraz, który zapisał się w historii kina jako dzieło zakazane w większości cywilizowanych krajów i często określane jako "najbardziej chory film w dziejach". Mowa rzecz jasna o kultowym, w pewnych kręgach, niesławnym "Nekromantiku", który zdążył już obrosnąć w legendę. Czy jest to słuszna opinia? Czy rzeczywiście rzeczona niskobudżetowa produkcja jest pozycją tak szokującą i niesmaczną? Niewątpliwie coś jest na rzeczy - próżno szukać tego typu obrazów w innych filmach, nawet tych najbardziej ekstremalnych. Z drugiej jednak strony, jak to często bywa z dziełami kultowymi, niektóre opinie na temat "Nekromantika" są nieco przesadzone.
Sława tego obrazu wynika przede wszystkim z tematyki, której dotyka. Jest to historia pary nekrofilów - Roberta i Betty. On pracuje w firmie zajmującej się usuwaniem zwłok z ulic po wszelkiego rodzaju wypadkach. Dzięki temu może często podkradać ludzkie szczątki, czy też całe trupy i zawozić je do domu, gdzie wraz ze swoją dziewczyną oddają się z nimi seksualnym praktykom. Sytuacja komplikuje się, gdy Robert zostaje wyrzucony z pracy, co owocuje dramatycznymi konsekwencjami - Betty porzuca go, a on sam popada w depresję...

Niewątpliwie "Nekromantik" uchodzić może za film niesmaczny. Obfituje bowiem w sceny obcowania ze zgniłymi zwłokami i tego typu atrakcje. Mi jednak ciekawsza wydaje się inna kwestia. Jest to bowiem moim zdaniem jeden z najdziwniejszych, a zarazem najciekawszych horrorów w historii. Tak naprawdę, gdy przyjrzeć się z bliska, trudno nawet nazwać obraz Buttgereita typowym horrorem. Jest to raczej ironiczna love story, film przesiąknięty specyficznym czarnym humorem, który jak najbardziej należy traktować z przymrużeniem oka. Niektórzy pomstują na poziom zwyrodnienia twórcy, dywagują o jego stanie psychicznym, ale są to ludzie, którym po prostu zabrakło dystansu do tej produkcji. Jeżeli podejść do "Nekromantika" jako do czystej rozrywki, to gwarantowana jest dobra zabawa - oczywiście pod warunkiem, że przywykło się do kina gore, bowiem dla niezahartowanych widzów taki seans mógłby się zakończyć nad muszlą klozetową. Ja sam jestem wielbicielem tejże pozycji, choć dostrzegam rzecz jasna jej wszystkie niedociągnięcia. Zwłaszcza strona techniczna pozostawia wiele do życzenia - zdjęcia, montaż są na poziomie pół amatorskim. Znacznie lepiej sprawa przedstawia się od strony efektów, które są na bardzo przyzwoitym poziomie jak na produkcję niezależną, podobnie jak świetna, fortepianowa muzyka. Nietrudno się domyślić, że aktorstwo jest tu, delikatnie mówiąc, mało profesjonalne, ale na szczęście nie do tego stopnia, aby to jakoś specjalnie przeszkadzało.

Reasumując - na pewno dla każdego fana filmów grozy z domieszką gore jest to pozycja obowiązkowa, choćby po to, aby wyrobić sobie własne zdanie, zamiast zawierzać wszystkim krytykom obrazu. Ja ze swej strony szczerze polecam, bo mimo wszystkich minusów tej pozycji, odczuwam do niej nieskrywaną sympatię - jest tu wręcz jakaś swoista poezja, która przyciąga i nie pozwala oderwać wzroku od ekranu. Ktoś powie, że jestem równie chory jak Buttgereit, ale mi to szczerze mówiąc nie przeszkadza. Jedno jest pewne - "Nekromantik" nikogo nie pozostawi obojętnym i w tym tkwi jego siła.

Niepokój nocą




Cat People (1982)
dir. Paul Schrader


Kwestia powstawania remake’ów  to twardy orzech do zgryzienia.  Wielu ich nie toleruje, choć fakt ich pełnego zadomowienia w kinie współczesnym jest  niezaprzeczalny. Za „dania odgrzewane” brali się po wielokroć również wielcy twórcy ekranu. Owocuje to nierzadko dziełami, które potrafią wręcz przewyższać swych mniej lub bardziej osławionych poprzedników. W tym miejscu posłużyć należy się wiele mówiącymi przykładami  „Człowieka z blizną” Briana De Palmy, „Coś” Johna Carpentera czy „Muchy” Davida Cronenberga. Owe tytuły, wystawione na widok publiczny w latach 80-ych, to pokrzepiające dowody na to, że odpowiednia doza niebanalnej odtwórczej wyobraźni może sprowadzić na ten świat powtórkę z rozrywki, która ani nie przynosi wstydu oryginałowi sprzed lat, ani też nie stara się go za wszelką cenę powielać. Jednym z przykładów udanego rozszerzenia motywu sprzed paru dekad jest powstały w 1982 roku obraz „Ludzie koty”, remake klasycznego horroru z lat 40-ych.

Na pierwszym planie tej historii pojawia się rozdzielone w dzieciństwie rodzeństwo. Już jako dojrzali młodzi ludzie spotykają się ponownie w malowniczej scenerii Nowego Orleanu. Brat i siostra starają się nadrobić stracone lata, jednak nad ich wspólnym losem ciąży mroczna klątwa, nieuświadomiona do tej pory dla niej, dla niego będąca przekleństwem już od dawna. Wkrótce w mieście dochodzi do serii zbrodni…

Stojący za kamerą remake’u Paul Schrader ceniony jest głównie za swe dokonania na polu scenariopisarskim. Pomimo, że począwszy od końca lat 70-ych realizował się także na polu reżyserii filmowej, przez większość zapamiętany zostanie głównie jako autor scenariuszy do filmów Martina Scorsese, ze szczególnym uwzględnieniem „Taksówkarza” i „Wściekłego byka”. Jego zapomniani już nieco „Ludzie koty” z wciąż olśniewającym Malcolmem McDowellem w jednej z głównych ról to - w szczególności dla miłośników bardziej ambitnej odmiany horroru - spora gratka. Cały obraz odznacza się przede wszystkim wyjątkowo silnie odczuwalnym erotycznym napięciem, którym podszyta została opowieść. Tragiczne przeznaczenie naznaczonych rodzinną skazą brata i siostry owocuje szokującym mariażem pożądania i krwawych instynktów. Akt seksualny równa się erupcji niepohamowanej żarłocznej siły. I istnieje tylko jeden sposób, aby temu zapobiec. Raczej ciężki do przyjęcia…

Kwestia wykluczenia, niemożności normalnego współistnienia z resztą społeczeństwa nadaje ciężar dramaturgiczny całej historii. Zdana na siebie Irena, grana przez młodziutką Nastassję Kinski, musi wybierać pomiędzy walką z własną naturą, a poddaniem się jej, co automatycznie wiąże się z katastrofalnymi konsekwencjami. Cały ładunek budzącej niepokój żądzy umiejscawia się tu w zagadnieniu utraconej niewinności. Niczym we wszelkich pradawnych wierzeniach (pokutujących zresztą w wielu kulturach do dziś) utrata dziewictwa implikuje uwolnienie niebezpiecznych pokładów energii seksualnej. Odnaleziony na nowo w wielkomiejskiej dżungli plemienny rytuał przypomina o zwierzęcym pochodzeniu człowieka, przywraca pierwotny lęk ukryty gdzieś w pokładach ludzkiej podświadomości. Przetrwanie i chęć prokreacji okazują się być najsilniejszymi bodźcami, które stoją jednak w jawnej opozycji do egzystencji cywilizowanego homo sapiens.

Owe, jak mogliby uznać niektórzy, daleko idące wnioski, to tylko część przemyśleń, jakie niesie ze sobą dzieło Schradera. Tych, którym rozmyślania tego typu przeszkadzają jedynie w skupieniu się nad seansem, śpieszę zapewnić: „Ludzie koty” to także, jeśli nie w pierwszej kolejności, sprawnie skonstruowany, nowoczesny film grozy z najwyższej półki. Wyrazisty, drapieżny formalnie, unurzany w rozpustnej stylistyce kina lat 80-ych i opatrzony syntetyczną ścieżką dźwiękową Giorgio Morodera (motywem przewodnim jest tu przebojowy utwór Davida Bowie „Putting out fire”, notabene wykorzystany niedawno przez Tarantino w jego „Bękartach wojny”). Nie przesadzając - jeden z najlepszych przedstawicieli gatunku dekady.


wtorek, 21 lutego 2012

Porno, które znienawidzicie; porno, które pokochamy


Forced Entry (1973)
dir. Shaun Costello




Początek lat 70. to moment, gdy przemysł porno znajdował się jeszcze w powijakach. Kręcone za marne pieniądze, pokątne filmiki swych głównych sponsorów znajdowały w rodzinach mafijnych. Na ich zlecenie młodzi twórcy bez większego doświadczenia preparowali nieskomplikowane fabuły z przeznaczeniem do kin dla dorosłych. Jednym z takich twórców był Shaun Costello, który zaczynał od kręcenia tzw. "loopów" (krótkie filmiki ograniczające się do pokazania pojedynczego aktu seksualnego), by z czasem przejść do realizacji pełnometrażowych produkcji. Na swój debiut Costello wybrał historię popadającego w obłęd weterana z Wietnamu, który swoją pracę na stacji benzynowej wykorzystuje do pozyskiwania danych personalnych i adresów klientek. Odwiedza następnie niczego nieświadome kobiety w ich domach i zmusza je do seksu, by na koniec zamordować.
Film, o którym mowa, "Forced Entry" z 1973 roku, to jeden z najbardziej drastycznych przejawów nurtu kina porno, określanego mianem "roughie". Kobiety w tego typu produkcjach są torturowane, upokarzane, i regularnie gwałcone. Nie inaczej dzieje się w obrazie Costello (który na potrzeby tego tytułu przyjął pseudonim Helmuth Richler). Na ekranie dominuje przygnębiająca, ponura atmosfera, zbrodniczej działalności bohatera towarzyszą pojawiające się co chwila fotografie z piekła wietnamskiego konfliktu. Okrucieństwo byłego żołnierza punktowane jest obrazami martwych dzieci, ujęciami płonącej dżungli i eksplozji. Ten bitewny zgiełk przekłada się na ogólny chaos nowojorskiej metropolii, po której porusza się bohater.

"Forced Entry" to kino ekstremalne w formie i przekazie. Mizoginistyczny wydźwięk całości i panosząca się po ekranie przemoc sprawiają, że film Costello trudno porównywać z regularnymi produkcjami dla dorosłych z tego okresu. Wrażenia wszechobecnego brudu dopełniają zdjęcia: niechlujne, brzydkie. Niedelikatnym byłoby stwierdzenie, że obraz jest tu "obspermiony", ale nie byłoby to też wcale dalekie od prawdy. W finale pierwszej napaści bohatera sperma z jego członka dosłownie tryska na ekran, zalewając go w całości. Trudno o bardziej adekwatny komentarz do tego przesiąkniętego nihilizmem obrazu. Mocnych wrażeń towarzyszących seansowi nie są w stanie popsuć dosyć liczne realizatorskie wpadki, ani nieskomplikowany, pretekstowy scenariusz. Największym mankamentem pozostaje tu wymyślony naprędce, lichy finał, ale nawet on godzien jest wybaczenia.

Ten undergroundowy "shocker" nie byłby zapewne w takim stopniu sugestywny, gdyby nie udział Harry'ego Reemsa, który wciela się w zwichrowanego psychicznie weterana. Jego oparty głównie na improwizacji styl gry jest tu tak intensywny, że, pomimo iż ciężko byłoby określić tego pana mianem "aktorskiego talentu", wierzymy mu bez zastrzeżeń. Jego paradujący w czapeczce z amerykańską flagą socjopata pałający nienawiścią do płci pięknej to chodzące uosobienie furii. Sam gwiazdor "Głębokiego gardła" po latach przyznawał w wywiadach, że "Forced Entry" jest jedynym obrazem, udziału w którym żałuje. Można go zrozumieć.
Costello, legenda branży porno, w swoim dorobku posiada wiele podobnych do tej pozycji, jednak żadna nie robi po latach takiego wrażenia jak jego debiutanckie dzieło. Nawet cieszący się sławą jednego z najbardziej odrażających "roughie" w dziejach "Waterpower" z Jamie Gillisem, w moim skromnym odczuciu nie oddziałuje tak silnie jak "Forced Entry". Z pewnością nie dla zwykłych zjadaczy porno, nie dla każdego fana horroru.