Head (1968)
dir. Bob Rafelson The Monkees, kalifornijska grupa poprockowa, popularność zyskała przede wszystkim za sprawą cyklicznego programu emitowanego w latach 1966-1968 w stacji NBC. Show wprawdzie zaskarbił sobie sympatię sporej części widowni, jednak sami członkowie zespołu z czasem zaczęli mieć dosyć bycia utożsamianymi z mało ambitnym serialem i zapragnęli sławy, jaka stała się udziałem takich kapel jak The Beatles (na których The Monkees jako band wyraźnie byli wzorowani). Doskonałą okazją do wyjścia ze znienawidzonej niszy mogła okazać się realizacja filmu fabularnego na temat przygód "Małpiątek". Projekt realizacji się doczekał, chyba jednak nie o tego typu reklamie chłopaki z zespołu marzyli...
Za stworzenie scenariusza do kinowej wersji telewizyjnego hitu zabrali się Jack Nicholson i debiutujący przy okazji tej produkcji na stanowisku reżysera Bob Rafelson. Wspomagając wenę przy pomocy marihuany, panowie nagrali na taśmie magnetofonowej zbiór luźnych pomysłów, które później sam Nicholson (tym razem ponoć posiłkując się LSD) połączył w skrypt. "Głowa" nie posiada linearnej akcji, ani niczego, co byłoby zbliżone do tradycyjnie pojmowanej fabuły: to ciąg skeczy, epizodów i psychodelicznych wizualizacji, które płynnie przechodzą jedna w drugą. Odtwarzający główne role Davy Jones (tak, tak, to ten, z powodu którego David Robert Jones postanowił zmienić nazwisko na Bowie), Peter Tork, Micky Dolenz i Michael Nesmith, przeżywają serię niezwykłych przygód, które tworzą całość na zasadzie swoistego strumienia świadomości. W ramach pakietu otrzymujemy więc parodię w zasadzie każdego możliwego gatunku filmowego. Musical, komedia, film akcji, western, romans, kino grozy - jeśli nie możecie wieczorem zdecydować się, na jaką konwencję mielibyście ochotę, jest całkiem prawdopodobne, że "Głowa" jest właśnie propozycją dla was.
Warto jednak zaznaczyć, że obraz Rafelsona to nie zwyczajna zabawa dla mas. Na przestrzeni lat zapomniany, wrzucony do jednego worka z resztą "niezrozumiałych" eksperymentów z lat 60-ych, ów film wymaga od odbiorcy najpierwej jednej rzeczy: gruntownego zaznajomienia ze sposobem pracy umysłu na psychodelikach. Odyseja w wykonaniu The Monkees rządzi się logiką marzenia sennego i przeciętnego widza zapewne najzwyczajniej odrzuci. Śmiem twierdzić, że niezbędne jest w tym przypadku przestawienie mózgu na inne "tory" - tylko wtedy seans okaże się odpowiednio klarowny i zacznie dostarczać prawdziwej satysfakcji. Ja byłem wniebowzięty już po upływie kilku pierwszych minut, czyli wtedy, kiedy zapewne każdy przypadkowy konsument właśnie podjąłby decyzję o zmianie repertuaru. Montażowe zabawy, które serwuje tutaj przyszły scenopisarsko-producencki duet, to nic innego jak przyczynek do formalnej gry, jaką zaproponował Oliver Stone w swych "Urodzonych mordercach". Gdy spojrzeć na to od tej strony, "Głowa" przestaje się jawić jako pretensjonalny poligon doświadczalny, a zaczyna nabierać cech dzieła wizjonerskiego. Na przemian frapuje i bawi, zachwyca i dostarcza rozrywki, bywa zarówno infantylny, jak i zaskakująco głęboki. Trzeba tylko wiedzieć, z czym to się je. Bo że to żaden "Karol, człowiek, który został papieżem" albo inne "Bogi w ogródku" to nie jest, zapewnić mogę z góry.