wtorek, 20 marca 2012

Kręcimy pornola




Zivot i smrt porno bande (2009)
dir. Mladen Djordjevic



Absolwent szkoły filmowej Marko (Mihajlo Jovanovic) przymierza się do nakręcenia pierwszej długometrażowej fabuły. Jako że początki z reguły nie są łatwe, Marko podejmuje się współpracy z twórcą produkcji o charakterze pornograficznym, jednak szybko popada w konflikt ze swym mocodawcą. Kolejnym pomysłem młodego zapaleńca jest założenie porno-kabaretu, który spotyka się ze sporym odzewem, ale jego działalność na terenie Belgradu zostaje zablokowana przez służby policyjne. Wraz z zebranymi przez siebie aktorami Marko decyduje się ruszyć w tournée po kraju. Po jednym z występów danych w małej wiosce trupa poznaje pochodzącego z Niemiec dziennikarza imieniem Franc, który podsuwa Markowi pomysł rejestrowania kamerą na jego zlecenie scen przedstawiających prawdziwe morderstwa... 



"The Life and Death of a Porno Gang" ujrzał światło dzienne mniej więcej w tym samym czasie, co budzący duże kontrowersje "Srpski film". Oba obrazy łączy nie tylko kraj pochodzenia, ale i bardzo podobna tematyka oraz skłonność do epatowania widza okrutnymi obrazami. Mimo tego to właśnie drugi z wymienionych filmów ściągnął na siebie największe gromy (ostro wzięli się za niego m.in. brytyjscy cenzorzy) i odsądzany jest od czci i wiary wszędzie, gdzie się pojawi. Dzieło Mladena Djordjevica przeszło niejako w jego cieniu, niesłusznie zresztą. Przede wszystkim "Zivot i smrt porno bande" jest pozycją dojrzalszą od swego pobratymca, a co za tym idzie - trudniejszą w odbiorze. Reżyser nie ukrywa, że oprócz szokowania jego twór ma także inne zadanie: chodzi tu o dokonanie swego rodzaju diagnozy "choroby" własnej ojczyzny. Obraz Serbii, jaki wyłania się z tej opowieści, jest dalece pesymistyczny, dominuje brud i wszechobecna beznadzieja. "Aktorami" do snuff movies kręconych przez Marko są ochotnicy, ludzie wyzuci ze złudzeń, którzy decydują się na ograbiającą ich z wszelkiej intymności śmierć przed obiektywem.

Z pewnością "Zivot..." nie osiąga ekstremalnego poziomu dosłowności i drastyczności "Srpskiego filmu", stąd może i (nie)sława mniejsza. Paradoksalnie jednak seans jest doświadczeniem jeszcze bardziej nieprzyjemnym. Przede wszystkim nie ma tu specjalnie miejsca na hollywoodzkie klisze, rzecz jest "niewygładzona", że tak to ujmę. To ponura ballada czerpiąca co prawda wzorce z typowo amerykańskiego gatunku, jakim jest kino drogi, ale do cna przesiąknięta bałkańską specyfiką i mentalnością. Spustoszenie duchowo-moralne, jakie widz napotyka w tym obrazie na każdym kroku, czyni go dwukrotnie bardziej przerażającym niż film Srdjana Spasojevića. Nihilistyczna wymowa całości wystarcza za hektolitry krwi, które zaoszczędzono przy kręceniu.

Pełnometrażowy debiut Djordjevica to dowód na to, że intensywne, angażujące i poruszające jednocześnie kino można kręcić za niewielkie pieniądze. Że z otaczającej brzydoty i nijakości da się wycisnąć mocne uderzenie. Patrząc na serbskie wioski, miałem przed oczami polskie byłe pegeery, z wyglądu równie szare i obskurne. Widząc Belgrad, można było dostrzec udającą nowoczesność i "europejskość" Warszawę. Porno banda Marko równie dobrze mogłaby rozwinąć swe podwoje w kraju nad Wisłą. Tylko że w Rzeczpospolitej Polskiej nikt nie zdecydowałby się na nakręcenie tak odważnego obrazu, jak omawiany tytuł. Więc może nie jest aż tak źle? Albo wręcz przeciwnie - jest bardzo źle. Zwłaszcza dla kinematografii. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz