środa, 11 maja 2016

Bój się Boga



The Exorcist (1973)

dir. William Firedkin



Wszystko zaczęło się od „Dziecka Rosemary”. To film Polańskiego zapoczątkował modę na akcenty satanistyczne w kinie. W „Egzorcyście” Zły postanowił zagościć się na dobre w przeciętnej amerykańskiej dziewuszce i uprzykrzyć nieco życie jej otoczeniu...


Mała dziewczynka szamoce się, przywiązana pasami do łóżka. Wokół niej fruwają rozmaite przedmioty – zawartość pokoju. Jej twarz wykrzywia paskudny grymas wściekłości, skórę pokrywają bruzdy. Jeszcze gorzej robi się, kiedy dziewczynka jest oswobodzona, bowiem ma tendencje do masturbowania się krucyfiksem. Bluźni przy tym jak rasowa burdelmama i za nic ma sobie wszystkie świętości. Przypomina Wam to coś? Jasne, że tak! Przecież to stary, poczciwy „Egzorcysta” Williama Friedkina, którego „Francuski łącznik” zgarnął najważniejsze Oscary za 1971 rok. Już wtedy reżyser przełamywał tabu, pokazując m.in. policjanta bez skrupułów strzelającego uciekającemu bandycie w plecy. W opartym na podstawie powieści Williama Petera Blatty’ego „Egzorcyście” posunął się jeszcze dalej, prezentując szokującą historię opętania i walki z diabłem.



Przyznam, że już „za dzieciaka” obraz Friedkina niespecjalnie mi zaimponował. Stanowczo wolałem „Omen” – wiadomo, więcej akcji i atrakcji, więcej ofiar. No i perspektywa zstąpienia Antychrysta na Ziemię z czeluści piekielnych jakże frapująca. Ale wszystko i tak zaczęło się od „Dziecka Rosemary”. To film Polańskiego zapoczątkował modę na akcenty satanistyczne w kinie. W „Egzorcyście” nie ma już żadnej dwuznaczności: szatan to czy jeno urojenie. Zły postanowił zagościć się na dobre w przeciętnej amerykańskiej dziewuszce i uprzykrzyć nieco życie jej otoczeniu. Dopiero niedawno zdecydowałem się sięgnąć po wypuszczoną po latach wersję reżyserską tego jednego z największych przebojów kasowych lat 70-ych i sprawdzić na własne oczy, jakie to zmiany zaserwowane w edycji „deluxe”. No i przy okazji przekonać się, czy tym razem może przestraszą mnie wygibasy Lindy Blair.



Przestraszyć, niestety, nie przestraszyły, co zresztą nie jest żadnym zaskoczeniem – z wiekiem horrory przestają działać. Odkryłem również, że już pojmuję, na czym polega mój problem z „Egzorcystą”, stwierdzony już w latach szczenięcych – jesli nie jesteś katolikiem, nie wierzysz, że woda święcona spali wampira i nie wiesz jak leci formułka od spowiedzi, to ciężko będzie ci również dać wiarę w dwóch księży pastwiących się nad skrępowanym dzieckiem o zielonej buzi. Co nie oznacza jednak, że dzieło Friedkina nie jest obiektywnie dobrze wykonaną pracą. Twórca „Żyć i umrzeć w L.A.” dobrze wie, jak podkręcać napięcie, jak budować atmosferę i jak sprawić, byś podskoczył w fotelu. Nie ulega również wątpliwości, że rzecz dobrze znosi upływ czasu i do dziś może przyprawić o palpitacje co bardziej wrażliwych widzów.



To wszystko widać jak na dłoni, podobnie jak widać ogromne poświęcenie, jakim wykazała się na planie Linda Blair, nominowana zresztą za swą kreację do Oscara. Kilka spośród scen z jej udziałem na trwałe zapisało się w historii kina. Największym walorem odświeżonej wersji tego klasyka jest właśnie parę mocniejszych fragmentów, które z różnych przyczyn (zazwyczaj decydowały względy czysto techniczne) nie trafiły do wersji kinowej. Dziś, na ten przykład, reżyser nie musiał się już obawiać, że chodząca w pajęczej pozycji marionetka demona wywoła śmiech za sprawą widocznych, przyczepionych do niej linek umocowanych pod sufitem. Wszystko można wszak obecnie zatuszować  za pomocą komputera. Triumf iluzji? Z jednej strony tak. Z drugiej – jednak trochę szkoda.



poniedziałek, 23 lipca 2012

Śladem Floydów




Iron Sky (2012)
dir. Timo Vuorensola


Blisko 50 lat po tym jak Neil Armstrong postawił stopę na ziemskim satelicie, Amerykanie ponownie wysyłają ekipę na Księżyc. I tym razem już nie mają takich powodów do samozadowolenia jak uprzednio. Okazuje się bowiem, że po Ciemnej Stronie kryjówkę znaleźli sobie naziści, którzy przybyli tu na koniec II Wojny Światowej. Od lat planują inwazję na Ziemię i wprowadzenie na niej nowego porządku, zgodnego z duchem IV Rzeszy. Pojawienie się Jankesów staje się sygnałem do boju...

Pomysł na film Finowie mieli zgoła ekstrawagancki i muszę stwierdzić, że gdy tylko o nim usłyszałem, przyklasnąłem im z aprobatą. Naziści w kosmosie - to brzmi aż zbyt pięknie. Gotowy produkt wprawdzie wzbudził mieszane reakcje krytyki i widowni, ja jednak doceniam wyobraźnię i brawurę północnego Ludu - przy stosunkowo skromnym, jak na dzisiejsze standardy, nakładzie środków i bez wsparcia Hollywood, wykreowali rzecz, która niczym w zasadzie nie ustępuje współczesnym amerykańskim produkcjom. Scenarzyści Timo Vuorensola i Michael Kalesniko przedstawili spreparowali swą wizję z dużym przymrużeniem oka, a ostrze satyry nie oszczędza zarówno napompowanych patosem narodowych socjalistów, jak i imperialistów ze Stanów Zjednoczonych, których zresztą od hitlerowców odróżnia jedynie cynizm kryjący się za wzniosłymi hasłami. 



Dowcip w "Iron sky" jest wprawdzie dosyć nierówny, twórcy parodiują co się da: czy to będzie pamiętna scena zebrania w bunkrze u Führera z "Upadku", postać doktora Strangelove czy też stałe motywy z repertuaru "Star Treka". Księżycowi naziści pasjami oglądają okrojoną wersję "Dyktatora" Chaplina, a czarnoskórego astronautę-modela (sic!) traktują wybielaczem. Tu i ówdzie wybuchnąć można autentycznym śmiechem, kiedy indziej grepsy sprawiają wrażenie nieco już przeterminowanych. Ogólny bilans wypada jednak na plusie, bo obraz Vuorensoli sprawnie balansuje pomiędzy wystawnym widowiskiem, a szczeniacką kpiną.

Zaskakująco pozytywnie prezentuje się także strona aktorska: obsada, składająca się głównie z europejskich odtwórców, doskonale czuje "klimat" i folgując sobie w wielu momentach, jednocześnie nie przeszarżowuje. Bardzo miłą niespodzianka był dla mnie zwłaszcza występ Udo Kiera, na którego widok na ekranie zawsze gęba mi się cieszy. Tutaj odgrywa on role prezydenta kosmicznej Rzeszy, który wyraźnie cierpi na kompleks swego wielkiego poprzednika, oburzając się na każde zawołanie "Heil Hitler". Jest także coś dla ucha: ścieżkę dźwiękową skomponowała kultowa słoweńska formacja Laibach, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że autorzy tego przedsięwzięcia to klawe chłopaki.

"Iron Sky" u wielu zapewne wzbudziło zażenowanie - wiadomo, dziadek w Auschwitz, babcia na dnie Babiego Jaru. Swastyka to nie temat do żartów. Jeśli jednak podobnie jak ja w pupie macie zasady politycznej poprawności i wierzycie, że śmiechem zaleczyć można wszystko, to fińska zabawa w kino z twardym akcentem na pewno dostarczy Wam sporo frajdy. Nie jest to film, który zapamięta się na długie lata, ale na półtorej godziny ulgi od stresującej powagi tzw. normalnych ludzi na pewno starczy.


środa, 20 czerwca 2012

No Future?




The Filth and the Fury (2000)
dir. Julien Temple


W 1980 roku światło dzienne ujrzał fabularyzowany dokument (popularne ostatnimi czasy określenie mockumentary pasuje tu jak ulał) Juliena Temple o wiele mówiącym tytule "Great rock 'n' roll swindle". Historia najsławniejszego zespołu punkrockowego Sex Pistols przedstawiona została w nim z punktu widzenia ich menadżera, Malcolma McLarena. Przy wsparciu reżysera przekonywał on usilnie, że cały szum medialny, jaki wybuchł wokół Pistolsów i całego ruchu punkowego, był owocem jego niezwykłych umiejętności kreowania atmosfery skandalu. Sami członkowie grupy przedstawieni zostali jako zgraja bezmyślnych prymitywów, pozbawionych ogłady obwiesi, którym w głowie była tylko rozróba. Zapewne coś na rzeczy jest - wystarczy przez moment zastanowić się nad sensem terminu "anarchia", by wiedzieć, o co chłopakom chodziło. Niemniej jest to jedynie daleko posunięte uproszczenie, o czym świadczyć już może fakt, że udziału w projekcie Mclarena i Temple'a kategorycznie odmówił Johnny Rotten. Po latach twórca tamtego przedsięwzięcia zrehabilitował się względem niegdysiejszych buntowników kręcąc "Wściekłość i brud" - tym razem znacznie bardziej już obiektywną i rzetelniejszą wersję losów jednej z najważniejszych kapel w historii muzyki rockowej.

Tym razem na ekranie zabrakło właśnie McLarena, za to głos ochoczo zabierają pozostali przy życiu członkowie ekipy. Burza już dawno ucichła, ale wciąż daje się odczuć pewne resentymenty i żale. Nie jest wszak tajemnicą, że Paul Cook i Steve Jones zawsze stali po przeciwnej stronie "barykady" niż Rotten i Sid Vicious (zresztą to właśnie ci dwaj pierwsi wymienieni nie mieli oporów przed wystąpieniem w "Rock 'n' roll swindle"). Padają tu jednak znaczące słowa skruchy, odnoszące się przede wszystkim do ostatniego okresu działalności zespołu, kiedy był on już w zaawansowanej rozsypce. Znajdzie się też miejsce na kilka archiwalnych "występów" Sida, przy czym potrafią one być autentycznie przejmujące w swej brutalnej szczerości. Zwłaszcza wtedy, gdy całkiem poważnie wypowiada się on o swoim heroinowym nałogu i kiedy wygłasza prorocze słowa o pragnieniu "zejścia" z tego padołu.

Jest więc film Temple'a takim małym (ale zarazem bogatym w treści) kompendium wiedzy na temat Pistolsów, które chowa w zanadrzu wiele ciekawego również nie tylko dla tych, którzy są kompletnymi laikami w temacie. Niedowiarkom i ignorantom zaś pokazuje, na czym tak naprawdę polegał fenomen Brytyjczyków. Skąd ich popularność, dlaczego uważani są po dziś dzień za pionierów nurtu i dlaczego wciąż zajmują w nim centralne miejsce. Dla mnie odpowiedź zawsze była prosta: Sex Pistols to kwintesencja punkrocka, to właśnie rzeczona wściekłość i niesymulowany brud, to negacja wszystkiego na granicy nihilizmu, to energia połączona z kompletną nieznajomością techniki (to akurat w odniesieniu do samej strony muzycznej). W przeciwieństwie do późniejszych naśladowców, nie odczuwali potrzeby rozwijania się, stawiając wyżej autodestrukcję, nie byli też w żaden sposób nacechowani politycznie. Po prostu mieli wszystko głęboko w d... Wobec takiej postawy wszyscy epigoni pokroju The Clash, The Stranglers (którzy zresztą chętnie samozwańczo sami przypinają sobie łatkę tych "pierwszych") czy Dead Kennedy's zwyczajnie bledną. I teraz powiedzcie mi: czy tego rodzaju formacja miała jakąkolwiek "przyszłość"? Ktoś kiedyś powiedział, że bycie w dzisiejszych czasach (czytaj: latach 90-ych) kimś takim jak Marilyn Manson to pestka wobec szoku, jaki wywoływał Presley czterdzieści lat wcześniej. Podobną tezę można by ukuć w oparciu o działalność Rottena i spółki w odniesieniu do dzisiejszych gwiazdek budzących niesmak (wstaw Lady Gagę czy którąkolwiek niby-obrazoburczą postać). Tym, którzy jeszcze nie wiedzą dlaczego to twierdzenie jest w pełni uprawnione i na czym tak naprawdę polegała największa rewolta od czasów hipisowskich haseł miłości i pokoju, a wiedzieć by chcieli, gorąco polecam omówioną powyżej pozycję.


Krecia nora



El Topo (1970)
dir. Alejandro Jodorowsky


Alejandro Jodorowsky. Twórca niebanalny, prowokujący, budzący kontrowersje. Twórca poszukujący. Twórca dla którego X muza jest tylko jednym z licznych środków wyrazu. Jednocześnie jednak jego dorobek filmowy był dla mnie zawsze najbardziej frapujący i pociągający. Wynikało to zapewne z faktu, iż do momentu prezentacji dzieł zebranych tego reżysera na czwartym Festiwalu Filmów Latynoamerykańskich w 2003 roku, ich dostępność w kraju nad Wisłą była zerowa. A mnie wprost korciło, aby dobrać się do twórczości tego pana. Każdą możliwą drogą. W ciągu czterech dni w warszawskim kinie Muranów doszło do mojego pierwszego spotkania z najważniejszymi obrazami Jodorowsky'ego. W programie znajdowały się projekcje "Fando i Lis", "El Topo", "Świętej góry" oraz "Świętej krwi" - wszystko to, czego dusza pragnęła. Dziś kolekcja filmów chilijskiego reżysera powszechnie dostępna jest już na DVD (zabrakło w niej jednakże ostatniego z wymienionych powyżej tytułów) i chwała za to dzielnemu dystrybutorowi. Jodorowsky został należycie rozpropagowany, dzięki czemu teraz już także w zaciszu domowym można cieszyć zmysły odrestaurowanymi, odświeżonymi kopiami jego szalonych wizji. A pośród nich, kto wie, czy nie najwspanialszym jego tworem - krwawym spaghetti-westernem "Kret"... 


Ów tytuł skrywa narkotyczną, pełną mistycyzmu opowieść o bezimiennym rewolwerowcu, który podczas swej podróży przez bezkresną pustynię zatraca się i zaprzedaje w imię uczucia do kobiety. Na jej rzecz porzuca swego syna, a także sprzeniewierza się wyznawanym przez siebie wartościom, by wreszcie po latach odnaleźć szansę odkupienia pośród kalek i wyrzutków.

Jodorowsky snuje swoją mroczną, pełną gwałtu i przemocy balladę na wzór biblijnej przypowieści. Jest tu wina i odkupienie, jest pycha i próżność, które zwodzą prawego na złą drogę. Jest też podział na kolejne rozdziały, które w jawny sposób odwołują się do biblijnych ksiąg (Księga Rodzaju czy Księga Psalmów) - gra to z widzem czy też autentyczne religijne przeżycie? Ani to, ani to. A może raczej: po trosze jedno i drugie. Reżyser znany jest bowiem również jako niepokorny myśliciel, badacz zgłębiający naturę ludzkiej duchowości. Tej "uduchowionej" stronie jego dzieła bez przerwy przeciwstawiana jest ta druga - ostentacyjnie cielesna, w której królują obłęd i chaos wywołane przez ludzkie zwierzęta. "El Topo" bezustannie odrzuca i przyciąga, bez reszty porywa swą bogatą, pełną brutalnego piękna formą, każe się w sobie zatracić poprzez porzucenie zdroworozsądkowego myślenia i poddanie bez zastrzeżeń surrealistycznej wizji z piekła rodem.

Piękne są w "Krecie" zdjęcia, poddane cyfrowemu czyszczeniu kadry są jeszcze bardziej soczyste i, że tak to określę, wyborne. Cudownie nasycona jest tu posoka tryskająca przy każdym rewolwerowym strzale, piekące jest słońce nad pustynią, zachęcająca zieleń trawy. Dzięki temu można tym filmem cieszyć się niby jakimś okrutnym, a zarazem fascynującym freskiem. Freskiem skończenie surrealistycznym i konkretnie unurzanym w psychodelicznym stanie skupienia. 

niedziela, 17 czerwca 2012

Mommy, Can I Go Out And Kill Tonight?



Mother's Day (1980)
dir. Charles Kaufman


Założona w 1974 roku przez Lloyda Kaufmana i Michaela Herza wytwórnia Troma założenia miała proste: filmy produkować tanio i w ilościach hurtowych. Z początku specjalizowali się w komediach erotycznych, jednak rozgłos (i dozgonną wdzięczność miłośników kiczu) zyskali sobie, kiedy zdecydowali się postawić na horror. Dzieła ze stajni Tromy charakteryzowały się tandetnym, często na poły amatorskim wykonaniem, brakiem poszanowania dla zasad politycznej poprawności i wysokim stężeniem ekranowej tandety. Każdy fan tej legendarnej już instytucji jednym tchem wymieni najpopularniejsze tytuły pokroju "Toksycznego mściciela", "Class of Nuke'em High", Surfujący naziści muszą umrzeć" czy "Maniakalne pielęgniarki w poszukiwaniu ekstazy". Nazwy mówią same za siebie i, niezależnie od tego czy ktoś docenia tego typu radosną twórczość czy też darzy ją najwyższą pogardą, nie ulega wątpliwości, że Troma to "kult". Określenie dzisiaj notorycznie nadużywane, ale w tym przypadku jak najbardziej na miejscu.

W 1980 roku, jeszcze zanim nadeszły jej największe sukcesy (patrz powyżej), producencka spółka wypuściła na rynek własną próbkę kina spod znaku "rape & revenge". "Mother's day" to nakręcona za psie pieniądze wariacja wokół wątków żywcem podwędzonych z dwóch klasyków mijającej wówczas dekady, tj. "Ostatniego domu po lewej" i "Teksańskiej masakry piłą mechaniczną". Mamy tutaj więc trzy Bogu ducha winne dziewczęta z wielkich miast, które po latach spotykają się, aby powspominać czasy college'u. Mamy też zwichrowaną rodzinkę psycholi, dowodzoną przez apodyktyczną mamuśkę. Familia "rednecków" na co dzień zajmuje się głównie oglądaniem telewizji i porywaniem bezbronnych turystów, których następnie dla rozrywki poddaje torturom i, koniec końców, oczywiście morduje...


Schemat sprawdzony, acz podany w całkiem zgrabnej formie. Wykonanie pozostawia sporo do życzenia, ale jednocześnie ta chropowatość przydaje filmowi Charlesa Kaufmana jakże niezbędnego w takich przypadkach naturalnego "brudu". Sfilmowane to jak przeciętna produkcja porno z lat 70-ych, na podobnym poziomie też zagrane. Choć trzeba przyznać, że postacie odrażających tubylców są tu tyle groteskowo przerysowane, co sugestywne. Lubujący się w gwałtach synalkowie są równie nierealni jak postaci z kreskówek, ale potrafią też wywołać u widza ciarki.

Zabawa zacna, taka, którą docenią koneserzy starej dobrej eksploatacji (z pewnym przymrużeniem oka), choć muszę przyznać, że w środkowej partii tempo i napięcie nieco siadają. Na pożądany rozlew krwi trzeba będzie poczekać do finału, ale poświęcony czas zostaje należycie wynagrodzony. Z tym, że przestrzegam jeszcze raz: rozrywka jest zdecydowanie w złym guście i dosyć przy tym, zwłaszcza jak na swoje czasy, niegrzeczna. Na pewno zwyczajowa "Matka Polka" z takiego prezentu nie byłaby przesadnie uradowana.